Ten czynnościowy stupor, ten obrzydliwy duchowy paraliż można było oczywiście wytłumaczyć zupełnie naturalnymi przyczynami. Pewnie tak, ale to było najgorsze, bo Malanow niczego nie mógł powiedzieć na pewno. Czy to presja, czy po prostu życie tak się układało, w końcu inni też nie mają słodko może po prostu trzeba częściej się śmiać? Nie wiadomo. Malanow nie wiedział. Ale prześladowało go męczące uczucie, że tam, na górze, umyślnie często dają mu do zrozumienia, że wszystko o nim wiedzą — dlatego jest na muszce w dzień i w nocy; wystarczy zrobić zły krok, na sekundę opuścić gardę, powiedzieć tylko jedno słowo czy nawet pomyśleć i… Co i? Tego też nie wiedział.
Jeden do jednego, że uderzą nie w niego, lecz w Irkę albo w Bobkę. Tak już było.
Lęk o nich stał się natrętnym koszmarem. Malanow nawet sny miał odpowiednie — często teraz krzyczał w nocy.
Wystarczyło, że Bobka przeziębił się albo bez wcześniejszego uprzedzenia zabalował po północy z przyjaciółmi; wystarczyło, że Irka złapała grypę albo poskarżyła się na wątrobę, wystarczyło, by wychowawczyni Bobki rąbnęła mu niezasłużenie troję i zagroziła obniżeniem oceny na świadectwie, a Malanow zaczynał się trząść: Co też narobiłem? Jak?
Kiedy? Jak nakręcony biegał do apteki, wydzwaniał do kolegów Bobki, wygłaszał synowi kazania, dawał dyrektorowi w prezencie koniak z okazji dnia Armii Czerwonej, a kierowniczce do spraw dydaktycznych tort na ósmego marca; miotał się po nocach: Jestem winien czy nie?
Moja wina czy stało się to z naturalnych przyczyn? I przebierał, przebierał jak nienawidzący swojego złota, ale na zawsze do niego przykuty skąpy rycerz swoje uczynki, słowa, myśli, próbując odpowiedzieć: Ja czy nie ja?
Wszystko zaczynało wyglądać na koszmarny skrajny egoizm, wszystko rzeczywiście wychodziło na obrzydliwy egoizm, dlatego że Malanowowi już ani myśli, ani uczuć nie starczało na nic prócz: Ja czy nie ja? A jeśli ja, to dlaczego?
Ale odpowiedzi nie było. Ani jednej.
Gdyby nagle z fotela wbił mu się w tyłek ostry cyprys, gdyby spod wersalki wylazły brodate, ponure komary wielkości psa albo przynajmniej gigantyczne karaluchy, byłoby lżej. Ewidentne sprzężenie zwrotne — cóż może być przyjemniejszego dla ducha i pożyteczniejszego dla korekty zachowania? Ale takich prezentów nikt mu nie zrobił. Po prostu choroba, „o prostu niepowodzenie. Po prostu jeszcze jedna choroba i jeszcze jedno niepowodzenie. Po prostu młodzian Bobka kolejny raz zaszalał. Po prostu Irka pali i kaszle coraz mocniej Nic określonego.
Żadnych dowodów — ani za, ani przeciwko — i tylko spuchnięte od stałych uderzeń, zmienione w jeden olbrzymi siniak sumienie arytmicznie tłukło w żebra: Nie ustrzegłeś. Nie ustrzegłeś. Nie ustrzegłeś. Znowu nie ustrzegłeś.
Nic nie pozostało — tylko lęk, bezsilność i śmiertelne zmę…
4. …przez zamknięte drzwi. Ale mówiąc poważnie, czy to są drzwi? Czy to są ściany?
Nieważkie parawaniki. A jeśli już o tym mowa, czy to są pokoje? Gdzieś u Lema jest przepiękne określenie: miejsca w rakiecie wystarczało tylko na to, żeby się szeroko uśmiechnąć. Więc właśnie tą rakietą lecimy przez całe życie i robimy tylko to, na co wystarcza nam miejsca. Kto więc i po co nas wysłał?
Zresztą to akurat wiem. Pytanie tylko, po co?
— Mamo, dlaczego od razu wysyłają do zapalnego? — zadudnił niepewnie Bobka.
— Dlatego że innych punktów teraz w naszym kraju nie ma! — krzyknęła z rozpaczą Irka. — Rozumiesz? Nie ma!
Bobka milczał. Malanow przestał oddychać, a kryminał skamieniał w jego ręku.
— Boże… — Wyglądało na to, że Irka ma dość. Zdarzało się to rzadko, ale jeśli się już zdarzało… — Wychowujesz, wychowujesz, nie śpisz po nocach; przecież żadne bydlę nie pomoże, wprost przeciwnie… Trzeba pójść do przychodni, zawołać lekarza: zawsze trzeba prosić o zwolnienie z pracy… A tu od razu z mordą! Z mordą!!! Jeśli ma pani taką trudną sytuację, trzeba było poczekać z dzieckiem… — przedrzeźniała ze złością. Przez piętnaście lat nie mogła komuś wybaczyć tego zdania; Malanow nie wiedział komu. — A gdy wyrósł, okazuje się, że i ty masz dług, i twoje dziecko jest im potrzebne! Chodź no, poślemy cię na śmierć! A potem będziemy przepraszali tych, którzy cię zabiją: Ach, pomyliliśmy się, my jesteśmy dobrzy, nie jesteśmy okupantami… My wam szybko jeszcze dwie fabryki bezpłatnie zbudujemy, tylko prosimy, zabijajcie nas trochę mniej, póki budujemy… — A gdziekolwiek bym był, i cokolwiek bym czynił, przed moją Ojczyzną mam wieczny dług… — pojednawczo zaśpiewał Bobka. Fałszował. Zresztą gdzie on to słyszał?
— Ty co, zupełnie oszalałeś?
— Ależ ja wszystko rozumiem, mamo.
— A rozumiesz, że nie mamy i nigdy nie będziemy mieli pieniędzy na łapówki?
— Oczywiście.
— No to zapamiętaj: żeby z tych przedmiotów nawet czwórek w tym półroczu nie było! Tylko piąteczki! Łapiesz?
— Yes.
— To przynajmniej jakaś szansa… — Yes.
— Jeszcze mi brakowało biegania po komitetach matek!
— Nie będziesz biegała.
Malanow odłożył lady Agathę. Spokojnie zdjął z kolan gorącego i miękkiego Kalama, który natychmiast zaczął mruczeć z niezadowolenia, i wstał. Raźnie otworzył drzwi do pokoju Bobki: — Co to za krzyki? Włączajcie szybko telewizor, zaraz będzie śmiechopanorama.
Wolne dziś czy nie?
Bobka, odwróciwszy się, zamrugał jasnymi oczami. Irka schowała twarz w dłoniach.
— Jeszcze czterdzieści minut, tato… — Tak? Czyli znowu coś poplątałem. I wtedy Irka…
ROZDZIAŁ 2
5. …wiele lat temu stały się rytuałem. I jak każdy rytuał obrosły odżywkami, gestami i grymasami niemal obowiązkowymi; w każdym razie, jeśli którejś nie dało się zastosować i zagrać, to po takim wieczorze zostawało poczucie niezaspokojenia, okropnie nieprzyjemne dla ludzi interesu, nawet jeśli w danej chwili odpoczywają, wrażenie czegoś nie dokończonego.
Jednakże z drugiej strony zupełnie sztuczne wciskanie ustalonych i ulubionych elementów rytuału do naturalnego toku wieczornych wydarzeń wywoływało skutek odwrotny do zamierzonego. Człowiek czuje się głupio i nawet chyba jest mu wstyd. Jakby nie powstrzymał się od głośnego beknięcia albo wywalił wiadro z pomyjami na drogi dywan. Jakby zepsuł ulubioną zabawkę przyjaciela.
Ale odpowiednio wykorzystana rytualna replika dostarczała obojgu nieporównywalnej z niczym przyjemności. Nawet trudno ją opisać. Uczucie było podobne do spokoju, zadomowienia, pewności co do jutrzejszego dnia. Na sercu robiło się lżej.
Na przykład jeśli ktoś wykonywał zaskakujący ruch, dobrze było, patrząc na szachownicę w zamyśleniu, zaśpiewać: „Oj, ktoś z góóórki do mnie schooodzi…” Jeśli ruch był dobry, jego autor mógł przyłączyć się od drugiej czy trzeciej linijki i wtedy razem kończyli: „Tracę przez nią rooozum…” I śmiali się obaj.
Natomiast gdy któryś wykonywał agresywny ruch, który miał zaostrzyć sytuację w nieprzewidywalny sposób — z reguły takie ruchy były obmyślane na tyle wcześniej, że przeciwnik miał czas zorientować się, jaki atak go czeka, i cierpiał męki: No, zaczynaj już — należało, chwyciwszy figurę i podniósłszy ją, powiedzieć głośno i zdecydowanie: „Jeśli napełniono kielichy, należy je opróżnić!” I głośno postawić figurę na nowym miejscu.
Po czym śmiali się.
Dobrze było również zacytować słowa Frau Zaurich z Siedemnastu mgnień wiosny: „Będę teraz grała obronę Caro-Cann, tylko proszę mi nie przeszkadzać”. To było naprawdę zabawne i takie domowe. Z reguły ta kwestia przypadała Malanowowi, ponieważ grał słabiej.