Выбрать главу

– No bo co? – spytałam teraz niespokojnie.

– Ja go na oczy nie widziałam, rozumiesz? Przez dwa dni w Krakowie!

Na moment poczułam się nieco zdezorientowana.

– Dominika…? – No a kogo?! Razem pojechaliśmy…! Podobno razem!!!

Zaczął mi już ten Dominik nosem wychodzić.

– Idź tam, usiądź, dam ci piwa…

Martusia weszła za mną do kuchni.

– Piwa, owszem, daj mi piwa, w ustach nie miałam kropli piwa od tej ostatniej wizyty u ciebie. Chcę piwa! – Żaden problem, jest. Masz, weź szklanki…

– I to wszystko dlatego, że na chwilę zatrzymałam się w kasynie! Za karę! Rozumiesz? Nie zniosę tego, co ja jestem, niewolnica sułtana…? A on co, psychopata…?! Jak ja spojrzę na kasyno, to on dostaje depresji…?! – A jak nie spojrzysz, to co? Euforii? – spytałam delikatnie i postawiłam dwie puszki na stole.

– Dwóch euforii i trzeciej malutkiej – powiedziała Martusia z furią, czym sprawiła mi żywą przyjemność, bo wypowiedzi nauczyła się ode mnie.

Pochodziło to z wyścigów, „piątka leci, piątka leci!”, wrzeszczał jakiś kretyn na widok, na przykład, jedynki na froncie, na co mamrotałam pod nosem: „Tak, dwie piątki, a trzecia malutka”. W zasadzie podobało się to wszystkim, którzy mieli oczy w głowie i rozum troszeczkę wyżej.

– Znaczy, euforia też nieco wybrakowana? Martusia, niestety, w nerwach trząchnęła puszką tuż przed otwarciem, dzięki czemu drobna część piwa uszczęśliwiła serwetę i okoliczne papiery. Uspokoiłam ją od razu, zanim zdążyła się niepotrzebnie zdenerwować.

– To płótno, pierze się w pralce, nie zwracaj uwagi. Drobnostka. Stół też nie antyk, a papier wyschnie. Mów lepiej, co się stało.

Martusia pozgrzytała sobie trochę zębami i wypluła z siebie kilka słów, które wprawdzie są już powszechnie używane, ale nie w prawdziwie eleganckim towarzystwie. Po czym przeszła na język stosowany w słownikach.

– To gnój, wiesz? Nie wiem, co robił, ale chyba złośliwość! Perfidną, parszywą, mściwą… Świnia! Podlec! Sadysta!!! – Prywatnie, jak rozumiem…? – No przecież nie służbowo! Służbowo był na poziomie!!! A potem byliśmy umówieni i gówno!!! – Tak między nami, co ty w nim właściwie widzisz? Samą brodę…? – Zgłupiałaś? Łóżko!!! – W tym łóżku taki genialny? – spytałam z niedowierzaniem, wciąż usiłując okazać delikatność.

Martusia jęknęła i przybrała wysoce uciążliwą pozycję, z czołem opartym na niskim stole i szklanką piwa w ręku.

– Nie wiem. Coś ma w sobie. Niekiedy. Takie coś, co dech zapiera. I ja od tego dostaję…

– Małpiego rozumu – podpowiedziałam szybciutko i ogromnie życzliwie.

W jednej chwili Martusię poderwało znad stołu.

– No wiesz…! – A jak to nazwiesz inaczej? – spytałam bezlitośnie.

Dorosła, bądź co bądź, kobieta, inteligentna i myśląca, musiała na takie słowa zareagować racjonalnie.

– No nie… No tak… No nie…! No dobrze, owszem… No wiesz…?! Coś okropnego…

No dobrze, chyba masz rację… Tak, zgadzam się. Małpiego rozumu! – No to może byś przeszła umysłowo na człowieczeństwo…? Przez długą chwilę Martusia milczała, popijając piwo po odrobinie i wpatrując się intensywnie w wybrakowaną passiflorę, wymieszaną z wiszącymi nad nią pędami asparagusa. Passiflora podobno dobrze działa na uspokojenie, musi to być prawda.

– Chyba masz rację – rzekła wreszcie z namysłem, pozbawionym już, ku mojej uldze, znękania. – Jak sobie wyobrażę małżeństwo z nim i dzieci… – otrząsnęła się jakoś od góry do dołu. – Czy mój dreszcz wewnętrzny widać na wierzchu? – Widać.

– No więc chyba ma to sens. Ty mówiłaś takie coś: jak się ożeni, to się odmieni? – Ściśle biorąc, mówiłam, że ten pogląd nie ma żadnego sensu.

– Myślisz, że na pewno…? – Udowodnione prawie w stu procentach. W obie strony.

– W jakim sensie w obie strony? – Kobiety nie mają monopolu na głupotę. Znam osobiście co najmniej dwóch facetów, którym się wydawało, że odmienią charakter malkontentki albo cierpiętnicy, ożeniwszy się z nią. Do dziś dnia pokutują za idiotyczne przekonanie. Kobiety mają w sobie więcej optymizmu, takich, co im się równie głupio wydawało, znam więcej.

– No to ja tak nie chcę. W żadne odmiany nie wierzę i mam tego dosyć! Ucieszyłam się nadzwyczajnie, ale przypilnowałam, żeby swojej uciechy nie okazać zbyt jaskrawo na zewnątrz, bo po pierwsze, miała dosyć Dominika już jakiś setny raz, a po drugie, mógł nią szarpnąć duch przekory. Pozwoliłam sobie tylko na lekki objaw ukojenia i sięgnęłam po wydruki ostatnich stron poprawionego tekstu.

– Masz, poczytaj sobie, zmieniłam trochę dalszy ciąg. Zacznij od streszczenia, a dalej jest cały odcinek, kiedy wszyscy w strasznych nerwach usiłują go znaleźć, a on już leży pod schodami. Czytelnik wie… pardon, chciałam powiedzieć widz… wie i traci cierpliwość, w napięciu czekając, kiedy go wreszcie znajdą…

Jakiegoś pecha miał ten nasz serial. Ledwo Martusia zdążyła wgłębić się w streszczenie, odezwał się brzęczyk. Podniosła głowę.

– Czy z tymi różnymi trupami przychodzą do ciebie tylko wtedy, kiedy ja jestem, czy jak mnie nie ma, to też? – Robią ci grzeczność i czekają, aż przyjdziesz – odparłam, idąc do drzwi.

– Dziękuję, aż takiej grzeczności wcale nie wymagam! Zwolniłam zamek, odczekałam chwilę, bo coś mi mówiło, że to chyba do mnie.

Usłyszawszy czyjś galop na schodach, otworzyłam drzwi.

Oczywiście, Cezary Piękny. Leciał po tych schodach jak do pożaru i nawet się nie zadyszał. Wpuściłam go, rzecz jasna, zgryźliwie uprzedzając, że tym razem sama nie jestem.

– Nic nie szkodzi – odparł grzecznie i od razu zwrócił się do Marty: – Ja właściwie bardziej do pani, zgadłem, że pani tu jest i skorzystałem z okazji.

– Śledzą nas? – zdziwiłam się.

– A skąd, za mało mamy ludzi na takie przyjemności.

– Zgadł pan bardzo dobrze – powiedziała Martusia. – I co ja?

Podinspektor Czaruś usiadł i bez wstępów przystąpił do sprawy.

– Co pani robiła szóstego listopada ubiegłego roku?

W osłupienie wpadłyśmy obie jednakowo.

– Na litość boską…! – jęknęła Martusia zdławionym głosem.

– Pan naprawdę wierzy, że ktoś może sobie przypomnieć, co robił prawie rok temu określonego dnia…? – spytałam z szalonym zainteresowaniem.

– Ja to wiem, nie muszę wierzyć. Szczególnie, jeśli była to jakaś data pamiętna.

Ślubu, złamania nogi, urodzenia dziecka…

Martusia zaczęła się gwałtownie zastanawiać.

– Ślub brałam dziesięć lat temu, rozwód w dwa lata później, więc zeszły rok odpada.

Nigdy w życiu nie złamałam nogi ani nie urodziłam dziecka. W Las Vegas byłam przed trzema laty, więc to też nie. Co to w ogóle był za dzień, szóstego listopada zeszłego roku? Czyjeś imieniny może…? – Zaraz ci powiem – odparłam życzliwie i sięgnęłam do grubego pliku papierów, wetkniętego pionowo pomiędzy książki telefoniczne a ściankę regału. Znajdowały się tam kalendarze z kilku poprzednich lat, zachowywane przeze mnie pieczołowicie ze względu na rozmaite notatki i numery telefonów, nigdy nie przeniesione do notesu.

Wielokrotnie okazywały się zgoła bezcenne. – Czekaj, poszukamy. Grudzień dziewięćdziesiąt siedem, marzec dziewięćdziesiąt osiem, za daleko… wrzesień dziewięćdziesiąt osiem, o, to już bliżej… Jest! Ten akurat kalendarz wisiał u mnie w postaci długich i wąskich kartek, z każdym dniem oddzielnie i dostateczną ilością miejsca na zapiski. Znalazłam szósty listopada.

– Piątek – ogłosiłam uprzejmie. – I lepiej wiem, co robiłaś, niż ty.

– A co ja robiłam? – Co do poranka, nie wtrącam się, ale mam tu zapisane, czternasta-piętnasta Marta.