– W jakim sensie? – A w takim, że z komunikacją państwową coraz gorzej, tu się likwiduje, tam się likwiduje, kto nie ma samochodu, końmi w końcu zacznie jeździć. A z końmi kłopot, bo to owsem karmić trzeba, a tu ziemia ugoruje, rolnictwo podupada…
– Przestań opowiadać o końcu świata!
– Ja nie mówię o końcu świata, tylko o rozumnych planach biznesmenów.
Dalekosiężnych. To wielka spółka na skalę europejską, weszli do niej ludzie z potworną forsą, no i ten jeden…
– Nazywa się jakoś? – Pewnie tak, ale nikt sobie publicznie znanym nazwiskiem pyska nie wyciera. Ten jeden, tak wygląda, że tylko udawał, że ma środki własne. Na pożyczkach pojechał, a teraz nie tylko nie mógł oddać, ale w ogóle nie miało prawa wyjść na jaw, że jest zadłużony. Usiłował po cichutku prolongować, ale mafia to nie bank szwajcarski. W rezultacie rąbnął gościa, możliwe, że w nerwach.
– I tego, co go widział, też musiał rąbnąć konsekwentnie – uzupełniłam.
– Zgadza się…
– Skąd to wszystko wiesz? – zainteresowała się Martusia. – To tak w tych przestępczych sferach takie rzeczy sobie wszyscy wzajemnie opowiadają? – Znikąd nie wiem, przecież mówię – wyjaśnił Witek cierpliwie. – Poskładałem do kupy różne plotki, jakieś tam gadanie, bełkoty, no i tak mi wyszło. Mogę się trochę mylić, ale ogólnie chyba całość gra.
– I gliny powinny wiedzieć to samo – powiedziałam z namysłem. – Pożar dostali, Czaruś zabrał. Po cholerę się czepiają Dominika? Ej, Witek! A nie wyszło ci przypadkiem z tej zbieraniny, że to ktoś z telewizji? Nie żaden skromny pracownik, jakiś tam kierownik, dyrektor, radca prawny, tylko gruba szycha od samej góry? – A kto to jest, ta gruba szycha od samej góry? Wie w ogóle ktoś, jakie siły natury rządzą telewizją? Bo ja nie mam pojęcia.
– Martusia…? – spytałam niepewnie.
– Na pewno nie ja – powiadomiła nas Marta z silnym naciskiem. – Zarząd.
Prezes. Minister…
– O, jak już zaczynasz o ministrach, to ja wysiadam. Nie, dziękuję, do diabła z takim trupem, który mnie wciska w polityczne bagno. Wszystko mi jedno, kto jest zabójcą, może być jakiś członek rządu. Oleksy, na przykład…
– Na litość boską, dlaczego Oleksy…?!!! – A czy ja wiem? Bo go rozpoznaję z twarzy. Nie wygląda na takiego, który by strzelał pociskami dum-dum i własnoręcznie dusił faceta. Najmniej podejrzany. Skłonna jestem mniemać, że nawet karpia na Wigilię morduje u niego ktoś inny, a on siedzi w najdalszym kącie sypialni z zatkanymi uszami.
– Co do uszu, wątpię – zauważył rzeczowo Witek. – Nie ma potrzeby. Karp w żadnym wypadku nie gęga ani nie kwiczy…
– No to niech nie zatyka. Chciałam powiedzieć, że o tych zabójstwach w zasadzie wszystko wiemy, osoba sprawcy nie ma znaczenia w gruncie rzeczy i dałabym temu spokój całkiem, gdyby nie to, że właśnie zaczęłam nic nie rozumieć. Tak samo jak i wy.
No owszem, pożar, zgadza się, Grocholski, jeśli to ten sam, który mi się tłucze w pamięci, były prokurator, zainteresowanie nim wydaje się dość uzasadnione, myśmy go sobie wtryniły do serialu jako radcę prawnego i możliwe, że w naturze przypadkiem też jest czymś takim. Kasety chcieli spalić czy weksle, to już ganc pomada. Więc, ostatecznie, nawet ta pogawędka z Dominikiem da się wytłumaczyć, ale, mimo to, ciągle tu czegoś nie rozumiem.
Martusia i Witek już od początku mojego przemówienia zgodnie kiwali głowami.
Najwyraźniej w świecie wszyscy byliśmy jednakowego zdania.
– To teraz mogę się napić kawy – powiedział Witek.
– Ja ci zrobię! – wyrwała się Martusia. – Umiem i wiem, gdzie ona co ma. Muszę się zastanowić, a zajęcia gospodarskie mają na mnie pozytywny wpływ.
Bardzo chętnie zostawiłam jej te zajęcia gospodarskie. Uzgodniłam z Witkiem, że po przesłuchaniu w policji natychmiast nam wszystko opowie. Kołatały mi się gdzieś wątpliwości, czy nie powinno to być raczej przesłuchanie u prokuratora, skoro zbrodnia weszła w fazę śledczą, w policji składa się na ogół doniesienie o przestępstwie, ale nie czepiałam się przesadnie. Witek wysunął supozycję, że może samo odnalezienie zwłok zalicza się do fazy donoszenia i do prokuratury jeszcze nie doszło, zgodziłam się na to, chociaż z wielką niechęcią i ciągle coś mi się wydawało strasznie dziwne i niezrozumiałe.
– Już wiem! – oznajmiła Martusia, wkraczając z kawą. – Ten Kubiak! – Jaki Kubiak? – spytał Witek podejrzliwie.
Olśniło mnie, zanim mu zdążyła odpowiedzieć, ale pozwoliłam jej wyjaśnić.
– Ten, o którym Anita mówiła przez telefon. Główny księgowy pożyczkowego interesu. Albo on powinien być zabójcą, albo to jego powinni zamordować. I to by dopiero miało prawdziwy sens! – Nic nie wiem o żadnym Kubiaku i nie mam pojęcia, co Anita mówiła, chociaż wiem, kto to jest Anita. – powiedział stanowczo Witek. – Miałyście mi też coś wytłumaczyć, ale zdaje się, że do tego jeszcze nie doszło.
– No to teraz ci wytłumaczymy…
Zostawiłam to zadanie Martusi, sprawdzając przy okazji, czy rozmowę telefoniczną powtórzyłam jej ściśle i zarazem badając jej pamięć. Pamięć Martusi zdała egzamin celująco, niczego nie musiałam korygować.
– Ale przecież nie wiemy, czy to nie Kubiak – zauważył Witek po namyśle, wysłuchawszy całego sprawozdania. – Gadanie, że dłużnik, wchodzi w zakres plotek. Że nie wolno ujawnić, pasuje. A cholera wie, co on, ten Kubiak, robi oficjalnie. Może jest wiceministrem finansów…? W wiceministrach u nas już nikt się nie połapie.
– Może skromniutkim skarbnikiem którejś partii…? – mruknęłam niepewnie, bo w partiach w moim własnym kraju sama się już od dawna nie mogłam połapać.
– Może siedzi w NIK-u…? – podsunęła Martusia.
– W Agencji Rolnej…! – krzyknęłam w radosnym natchnieniu.
– A to wy prowadzicie to dochodzenie czy gliny? – zainteresował się Witek znienacka.
Dzięki tym prostym słowom spłynęła na nas chwila opamiętania. Martusia prychnęła ze wstrętem. Dolałam piwa jej i sobie.
– Cholera – skomentowałam z irytacją. – Jak to jednak wciąga, jakiś taki kretyński upór umysłowy. Człowiek czegoś nie rozumie i za wszelką cenę pcha się, żeby dokonać odkrycia i pojąć. Stąd się pewnie brały wynalazki. A ja sobie wypraszam politykę, palcem nie tknę tych trupów, chociaż skąd tyle rejwachu ze Słodkim Kociem, a tak mało z Lipczakiem-Trupskim, też nie do pojęcia…
– Sama wybrałaś trudniejszego trupa – wytknęła Martusia.
– Osobiście znajomy, więc pcha się natrętniej. Ale dosyć tego, zostawiamy ich własnemu losowi i wracamy do scenariusza. Materiału mamy tyle, że tylko brać i wybierać, wszelką politykę przerabiamy na kontakty prywatne, a do zbrodni pchnie bohaterów wielka miłość, zazdrość i tym podobne niewinne doznania. No, trochę tam tych służbowych komplikacji im zostawimy, ale w porównaniu z czarowną rzeczywistością, to będzie samo niebo! Moją deklarację Martusia powitała najżywszą aprobatą. Witek trochę się skrzywił.
– Ja tam też w tych moczarach i grzęzawiskach nie gustuję, ale ciekawość mnie korci. No nic, zobaczymy, co z tego wyniknie. Ślepnąć i głuchnąć w każdym razie nie zamierzam.
Pochwaliłyśmy tę decyzję. Konferencję udało nam się zakończyć w stanie umysłowym, nie bardzo odbiegającym od normalnego.
Późnym wieczorem zaś na nowo zdenerwowana Martusia zadzwoniła do mnie z domu z informacją, że właśnie dostała wezwanie do stawienia się w policji w charakterze świadka…
Komunikat Witka przetrzymałam prawie bezboleśnie. Niewiele miał do gadania, kazali mu powtórzyć, że przywiózł klienta, opisać scenę wpychania go do domu z piwnicą po drodze, uściślić, jak długo go zna i co o nim wie, podać nazwisko kumpla i właściwie na tym koniec. Zgodnie z pierwotnymi zamiarami o niczym więcej nie miał najmniejszego pojęcia, więc nawet nie trwało to długo.