Odpowiednią ilość czasu odczekałam cierpliwie, na co pozwoliło mi wyłącznie zajęcie się pracą twórczą i usmażenie placków z nadzienia do kurczaka, bez kurczaka.
Smażenie takich placków zawsze trwa okropnie długo, bo wymaga małego ognia. Na dużym ogniu byłoby szybciej, ale za to węgiel z patelni musiałabym od razu wyrzucać do śmieci.
Następnie, bez zapowiedzi telefonicznej, przyszedł Bartek. Nie z miłości do mnie, to pewne. Poprzedniego wieczoru był u Marty, kiedy przyniesiono jej to wezwanie, i umówili się, że po wizycie w komendzie ona przyjedzie do mnie, on też, i tu się spotkają. Był przekonany, że o tym wiem.
W godzinę później zaś Martusia, w okropnych nerwach, latała po moim całym mieszkaniu. Zważywszy, iż od okna do drzwi balkonowych miała przeszło trzynaście metrów w linii prostej, jej emocje znalazły dla siebie miejsce.
– Ja tak nie mogę, siedzi facet i pisze ręcznie! Rozumiesz?! Ręcznie…!!! A drugi wali w maszynę do pisania, żeby chociaż elektryczną, a skąd! Taką, jak ta twoja najstarsza, jakiś zdezelowany remington czy mercedes…! – Moja jest olivetti – zdołałam wtrącić cichutko.
– Żeby coś sprawdzić, taki dzwoni, a tam telefon zajęty!!! O komputerach słyszeli, że dzieci w szkole mają, internet to dla nich senne marzenie!!! Jakim cudem oni mogą cokolwiek zrobić…?!!! – No to ci przecież mówiłam, że oprzyrządowanie zwyczajnej policji jest jeszcze gorsze niż szpitalne – próbowałam ją ułagodzić. – Gdzieś tam jacyś coś mają, kartoteki i zdjęcia…
– Kartoteki…!!! Mogą szukać w tych kartotekach, jak tu u ciebie szesnastej strony wydruku! Gdzie masz szesnastą stronę?! Gdzie?!!! – wrzasnęła nagle okropnie.
Wzdrygnęłam się cała, bo rozmaitych szesnastych stron miałam u siebie bardzo dużo, ale ich miejsca pobytu istotnie trudno było określić. Krzyki Martusi natomiast wcale mnie nie dziwiły, wiedziałam o poziomie wyposażenia komisariatów i komend naszej policji, która tymi starymi remingtonami miała walczyć z przestępczością, uzbrojoną w najnowocześniejsze zdobycze cywilizacji. Czyste kpiny, śmiech pusty ogarnia i trwoga…
Nie sama technika jednakże tak Martusię zdenerwowała, tylko treść zeznań. Zdołała się wreszcie trochę uspokoić, poniechała gimnastyki i usiadła na kanapie jak człowiek.
Bartek troskliwie nalał jej piwa.
– Jeśli wczoraj nie rozumiałam nic, to dzisiaj rozumiem jeszcze mniej – powiedziała ponuro. – Wypytywali mnie o ten pożar jak szaleńcy, o włamanie do mnie i do telewizji. I skąd wiedziałam, że tam się pali, ale to było proste, od Pawełka. I co się tam działo w hotelu, po co przyszłam i co wiem o Dominiku. I to już chyba dawno powinni wiedzieć, nie? Czy ten Czaruś kolekcjonuje sobie tajemnice służbowe? I nie miałam pojęcia, czy coś mówić o tobie, bo w tych ich pytaniach ciebie wcale nie było i nic kompletnie o Kocim Ptaszku, więc mi się w końcu wyrwało, że Czaruś nas przesłuchiwał, a ich to wcale nie obeszło. A w dodatku zapomniałam, jak się ten Czaruś nazywa, no owszem, Cezary, ale co dalej? I ten pod coś tam… Grzecznie dali mi do zrozumienia, że chyba bredzę.
– Podinspektor Cezary Błoński – powiedziałam jeszcze bardziej ponuro niż ona.
– Może on jest, nie daj Boże, służby specjalne…? – To co, to między nimi taki mur stoi? Żelazna kurtyna? – To może i rzeczywiście nie należało o nim mówić i oni musieli udawać, że ci nie wierzą. Wygląda na to, że nie powiązali jednego z drugim? – W ogóle niczego z niczym nie powiązali! – To nie ma siły, ja też się muszę napić piwa…
– A ja się muszę z wami zgodzić, bo niby o wszystkim wiem, ale tak samo nic nie rozumiem – oznajmił milczący dotychczas Bartek i otworzył mi nową puszkę. – Gliny, to nie jest dla mnie ciało obce, czasem się z nimi człowiek styka. Wyposażenie wyposażeniem, niemożliwe jest, żeby tak idiotycznie działali. Oni wcale nie są tacy głupi, wiedzą na ogół cholernie dużo i skojarzenia miewają prawidłowe. Całe szczęście, że nie musicie opierać się na faktach i możecie pisać, co wam się spodoba.
Te ostatnie słowa zabrzmiały tak pocieszająco, że od razu doznałam ukojenia, a Martusia ożywiła się, można powiedzieć, normalnie, wręcz optymistycznie. Rzeczywiście, bez względu na rozwój głupiego dochodzenia, nasz scenariusz mógł rozkwitać dowolnie i widać już było, że jakiekolwiek androny byśmy napisały, życie i tak je przerośnie.
Niemniej jednak mgliste podejrzenia już się w moim wnętrzu zalęgły i nie chciały mnie zostawić w spokoju.
– Zaraz, czekajcie – powiedziałam stanowczo, przerywając Martusi i Bartkowi ustalanie kwestii wnętrz do wielokrotnego wykorzystania. – Będę nachalna i bezczelna i do niego zadzwonię.
– Do kogo? – spytali równocześnie.
– Do Czarusia. Zostawił ten swój prywatny numer, żeby dzwonić jakby co.
Wymyślmy jakieś jakby co, bo głupio pytać wprost, co tu chachmęcą.
– W ogóle nie powinno się dzwonić z pytaniem, tylko z informacją – zauważyła Martusia rozsądnie.
– Toteż właśnie. Nie musi być konkret, wystarczy silne podejrzenie. Co podejrzewamy? – Wszystko…
– To trochę za dużo…
Myśleliśmy przez chwilę intensywnie, ale niekoniecznie twórczo.
– Wiem! – wrzasnęłam. – Anita! Kubiak…! – Jeśli ten Kubiak jest prawdziwy, zaskarży cię do sądu – ostrzegł Bartek. – Nie ukrywam, że mnie się myli, co wymyślacie, a co się dzieje naprawdę.
– Czy myśmy z Czarusiem rozmawiały o Płucku? – spytała nagle Martusia.
Zaskoczyła mnie. Nie umiałam sobie tego przypomnieć.
– Pojęcia nie mam. Nie pamiętam. Ale i tak Kubiak, jako pretekst, lepszy…
Znalazłam numer osobistej komórki pięknego Cezarego i zaczęłam dzwonić.
W przeciwieństwie do poprzedniego razu, kiedy połączyłam się z nim natychmiast, teraz w żaden sposób nie mogłam go dopaść. Urzędowy głos bardzo miło i grzecznie wygłaszał jakieś informacje, możliwe, że zrozumiałe dla młodszej części społeczeństwa, ale nie dla mnie. Żadnych komunikatów nie zamierzałam zostawiać, wręcz odwrotnie, chciałam podstępnie uzyskać odpowiedzi. Przerzuciłam się na telefon stacjonarny, też bez skutku. Zaczął we mnie rosnąć dziki upór.
– Ja go złapię, drania – wymamrotałam pod nosem i wypukałam numer wprost do pałacu Mostowskich.
Tych numerów w notesie miałam dosyć dużo, przy czym pozapisywane były tak dziwnie, że dopiero po długim dochodzeniu mogłam stwierdzić, który do czego należy.
Tym razem nie miałam czasu na głupstwa i przypadkiem od razu trafiłam na wydział zabójstw. Ucieszyłam się, bo powinien pasować.
Przedstawiłam się bardzo uprzejmie i zażądałam dojścia do podinspektora Cezarego Błońskiego, który, wedle mojej wiedzy, prowadzi sprawę zabójstwa w Marriotcie, a jeśli nawet nie prowadzi, to w każdym razie jest w nią wmieszany. Kontaktował się ze mną i prosił o informacje, zostawił numer, który nie odpowiada…
No i zaczęła się wielka polka z przytupem.
To już nie ja uparłam się znaleźć pięknego Czarusia, tylko oni, moje ukochane gliny.
Mówiłam wszystko, co o nim wiem, opisywałam wygląd zewnętrzny, co do legitymacji, to owszem, przyznałam, że ją pokazywał, ale nie mam pojęcia, jak powinna wyglądać, więc mógł to być abonament parkingowy, tyle że z fotografią. Podałam ten zostawiony przez niego numer komórki. Wysunęłam supozycję, że może komenda główna potajemnie nadzoruje komendę stołeczną, supozycja nie wzbudziła zachwytu po tamtej drugiej stronie. Nie zgodziłam się rozłączyć, dopóki go nie znajdą, zgodziłam się za to przyjechać do nich na przykład jutro i zeznać, co wiem o sprawie, pod warunkiem, że wpuszczą mnie na ich wewnętrzny parking, trwało to wszystko do uśmiechniętej śmierci, aczkolwiek doznałam wrażenia, że w pałacu Mostowskich jakiś komputer mają.