Выбрать главу

W końcu, do diabła, razem piszemy ten cholerny scenariusz czy nie…?!

Wszystkimi jej komplikacjami uczuciowo-podróżniczymi zdążyłam sobie pomieszać w umyśle, wypukując numer i słuchając najpierw wycia, a potem głupiego gadania w słuchawce. „Po sygnale zostaw wiadomość”…

Zostawiłam.

– Gdzie jesteś, do diabła, czego wyłączasz tę zarazę, odezwij się! – wywarczałam.

– Jest piątek, siedemnasta dwadzieścia! Po czym, po długim wahaniu, zadzwoniłam do Dominika, też na komórkę, bo nie miałam pojęcia, gdzie on się może znajdować. W końcu znałam go, bywał u mnie w domu, wprawdzie służbowo, ale co za różnica…

Dominik mnie nie kochał ani też nie czuł się kochany przeze mnie, rozmawiał zatem normalnie, miło i sympatycznie, nie prezentując żadnych wybryków uczuciowych.

– Ona chyba właśnie jedzie – powiadomił mnie życzliwie. – Była w Krakowie i dziś ma wrócić.

– Czym jedzie? Samochodem czy pociągiem?

– Samochodem. Właściwie to już powinna dojechać, bo miała wyjechać koło trzeciej… Wyłączyła komórkę.

W jego głosie drgnął cień jakiejś podejrzliwej obawy, więc uspokoiłam go od razu.

– Sądzę, że rzeczywiście dojeżdża i ma gliny koło siebie. Nie może rozmawiać.

Nawet zgaduję, gdzie tkwi, pewnie koło Piaseczna. O tej porze tam jest najśmieszniej.

Dominik wiedział o tym równie dobrze, jak ja. Prawie widziałam przez słuchawkę, jak kiwnął głową ze zrozumieniem. Wyłączyłam się.

Nie było we mnie najmniejszego cienia żadnej obłudy ani łgarstwa, przypuszczenia wyraziłam z kryształowo czystym sumieniem. Zdążyłam sobie szybko obliczyć, z Krakowa do Warszawy jedzie się trzy do czterech godzin katowicką autostradą, zależy to od korków oraz ilości porozstawianych na trasie radiowozów, mogła mieć niefart i dopiero teraz przebić się skrótem przez Magdalenkę i Piaseczno, czyli właśnie wjeżdża w Puławską. Wszystko się zgadza, zaraz pewnie do mnie zadzwoni.

Jedyne, co się zgodziło, to fakt, że istotnie zadzwoniła po kwadransie.

– No? – spytała niecierpliwie. – Już jestem! – Wiem od Dominika… – zaczęłam.

– Ty się nie wygłupiaj, ja cię proszę, i nie szukaj mnie przez Dominika! – przerwała mi natychmiast z wielkim niepokojem. – Wszystko, tylko nie Dominik! – Przepadło. Już cię szukałam.

– To zgadłam. Zdążyłam. Ale on nie ma prawa wiedzieć, gdzie jestem! – A gdzie jesteś? – W Krakowie, w „Forum”. W kasynie, jak się łatwo domyślisz…

Prawie jej pozazdrościłam.

– No możesz sobie być, ale mnie tu jesteś potrzebna – powiedziałam, nie kryjąc oburzenia i urazy. – Kiedy masz zamiar wrócić? W Warszawie też są kasyna! Dla mnie, na przykład, łatwiej dostępne niż krakowskie! – Dzisiaj wrócę. Albo jutro o świcie. No, na pewno stąd wyjdę, jak zamkną kasyno, nie będę tego przed tobą ukrywać. Co pół godziny sprawdzam komórkę, kto mi się tam na niej plącze…

Wyłączała, to mogłam doskonale zrozumieć, akurat te głupie piski człowiekowi przy grze potrzebne… Poza tym pogoda piękna, księżyc świeci, nad ranem szosy puste i gliny nie stoją, przeleci w trzy godziny.

– A o której zamykają? – spytałam podejrzliwie.

– Teoretycznie o piątej.

– Wyjdź wcześniej – poradziłam po krótkim namyśle. – Bo o szóstej już się zaczyna ruch i mogą łapać.

– Dobrze, tylko wiesz, niech się Dominik nie dowie. Jakby mnie szukał u ciebie, to powiedz, że już jestem, tylko… czekaj… co ja mogłam zrobić z komórką…?

– Wyłączyłaś. Na mieście. I potem zapomniałaś włączyć.

– I może jestem u ciebie cały czas? – I co, siedzisz w wychodku i zamek się zaciął? I będziesz tak siedziała do rana? Żaden debil w to nie uwierzy. Natomiast z drugiej strony powinnaś siedzieć u mnie, bo mam tu kłopoty. Te kompromitujące taśmy, rozumiesz, ja nie mogę sama pisać o czymś, na czym się nie znam do tego stopnia! – To ja u ciebie będę zaraz, jak tylko się na chwilę zdrzemnę. Na Woronicza jestem umówiona dopiero o czwartej, zdążymy bardzo dużo! – Zadzwoń do Dominika i sama mu zełżyj, że dojechałaś…

– Do Dominika nie mogę, bo on będzie chciał natychmiast się ze mną zobaczyć. On już zerwał za mną na zawsze, a teraz mu na nowo odbiło. Nie, zełgam, że zapomniałam z powrotem włączyć komórkę i tak czekałam na jego telefon. Ale w Warszawie jestem koniecznie! Widać było jak na dłoni, że interesuje ją w tej chwili tylko jedna rzecz na świecie, niecierpliwość strzelała ze słuchawki. Podzielałam jej uczucia w pełni, westchnęłam ciężko i zrezygnowałam z natychmiastowego porozumienia.

Do Dominika żadnych głupot wygłaszać nie musiałam, bo nie dzwonił.

Najprawdopodobniej zajął się sobą i własnymi urojeniami, albo nawet może pracą.

Ostatecznie, do roboty miał dużo…

Wróciłam do tekstu, obmyślając na razie kwestię szantażu, rozmaite ludzkie właściwości bowiem znane mi były znacznie lepiej niż jakieś tam techniczno-elektroniczne dyrdymały…

* * *

– Włożyłam perukę – powiadomiła mnie tajemniczo Martusia, wkraczając w progi mojego domu o dziesiątej piętnaście rano. – Czarną.

– Skąd, na litość boską, wzięłaś czarną perukę? – spytałam ze zdumieniem, spoglądając na jej własne jasne włosy.

– Pożyczyłam z rekwizytorni. I muszę oddać.

– Jeśli jej nie zgubiłaś, nie widzę problemu. Bo co? – Rozumiem, że twoje pytanie ma zakres ogólny – stwierdziła, wchodząc za mną do kuchni i biorąc mi z ręki puszkę zimnego piwa, po które od razu sięgnęłam do lodówki.

– Bo się bałam, że w kasynie trafię na jakiegoś znajomego kretyna, więc na wszelki wypadek chciałam być do Bydgoszczy. Do Torunia, do Kutna, nawet do Świnoujścia! To od Alicji pośrednio nauczyła się tych osobliwych określeń, a bezpośrednio ode mnie. Kiedyś, dawno temu, powiedziałam, przebierając się w obce ciuchy, że chcę być nie do poznania, na co obecna przy tym moja przyjaciółka Alicja mruknęła zgodnie: „Dobrze, bądź do Bydgoszczy”. Tym sposobem Bogu ducha winien Poznań wziął niejako na swoje barki kwestię zmiany wyglądu zewnętrznego.

– I co? – zaciekawiłam się, wyjmując z kredensu szklanki.

– Rewelacja! Słuchaj, sama siebie nie poznałam! Spojrzałam przypadkiem w lustro i aż mi dech zaparło! Przez chwilę nie mogłam zrozumieć, skąd się tu wzięła ta obca baba i gdzie wobec tego jestem ja! – Bardzo dobrze, ale czy ty nie popadasz w przesadę? Nie możesz przecież na stałe ukrywać przed nim, że grasz? I on ci chyba tak ogólnie nie zabrania? – No wiesz…! Zabrania kategorycznie! To znaczy, nie to, żeby zabraniał akurat gry, zabrania wszystkiego, co może go przebić. Nie może znieść niczego, co byłoby dla mnie ważniejsze niż on, a nawet równie ważne. Wszystkie uczucia dla niego, cały ogień na Laleczkę! – To tego nikt nie wytrzyma. Nie stójmy tu w progu, ciasno, a ja nie umiem rozmawiać na stojąco. Chodź do pokoju.

– Zaraz, czekaj, pozbędę się wdzianka…

Rozsądnie usiadłam od razu przy komputerze. Marta nie wybierała sobie miejsca zbyt starannie, świadoma, że będzie je wielokrotnie zmieniać.

– Ogólnie mogę robić, co mi się spodoba – wyjaśniła z lekkim rozgoryczeniem, otwierając puszkę – ale nie z jego szkodą. To znaczy, rozumiesz, on się nie zgadza być na drugim miejscu. Jest zazdrosny o wszystko, jak o gacha, no może nie całkiem, trochę inaczej, ale chyba jeszcze gorzej. A ja zełgałam. Mogłam wracać wcześniej, ale skręciłam do „Forum”, bo mnie zassało, bo chciałam pograć, ciągnęło mnie i już, i co ja ci na to poradzę! – Nic. Ani mnie, ani sobie, ani Dominikowi. Siła wyższa i oczywiście kamień obrazy.

– Jeszcze jaki! Już by mi na pewno nie przebaczył. A mnie na nim zależy okropnie i też nic na to nie poradzę. Mówiłam ci, to tak szarpie na dwie strony.

– Mnie tego mówić nie musisz. Dzwoniłaś do niego rano? – On dzwonił. A ja zaraz potem oddzwoniłam, że właśnie dopiero teraz zobaczyłam, że mam wyłączone, i dziwiłam się, że nikt nie dzwoni i tak dalej. Okazuje się, że też wieczorem wyłączył komórkę, bo zdenerwował się na mnie. Ty wiesz, nie, nie wiesz, nie zdążyłam ci powiedzieć, on ze mną zerwał na zawsze po tym trupie, ale potem coś w nim się załamało i okazuje się, że beze mnie nie ma życia. Musi mieć damską klatkę piersiową do płakania i moja nadaje się najlepiej. Klatka, mam na myśli. Czy nie sądzisz, że ja z nim zwariuję? – To już ty sama powinnaś wiedzieć najlepiej…

– Z tego, co ja wiem, owszem.

– Popieram to zdanie – rzekłam bezlitośnie. – Ale zanim co, póki jeszcze psychiatra z kaftanem za tobą nie lata, bierzemy się za robotę. Mam obiekt i teraz co? – Serca nie masz… No dobrze, jedziemy! Jak tam jest w tekście, trochę wcześniej…?

Obejrzałam wydruki, dałam jej tekst na piśmie i znalazłam właściwe strony na ekranie. Wspólnymi siłami udało nam się całą akcję bardzo ładnie posunąć do przodu.

Element niezbędny, trup, leżał nam pod nosem i trzeba było już tylko upanierować go okolicznościami towarzyszącymi.

Na szantaż zgodziłyśmy się obie bez chwili namysłu, aczkolwiek wcześniej brałyśmy pod uwagę motywy uczuciowe, dążenie po trupach do stanowiska, a nawet zwykły rabunek.

– Jestem pewna, że w naturze też go rąbnęli przez szantaż – rzekłam z lekkim zakłopotaniem, przerywając pukanie w klawiaturę i mając na myśli Kocia Ptaszyńskiego.

– I powiem ci, że bardzo mi się myli czas przeszły z teraźniejszym. Wcale nie wiem, czy nie wchodzą w siebie.

– Te czasy? – Te czasy. Przedawnienie… Ale czekaj, mają być taśmy. Przedawnienie przedawnieniem, a kompromitacja zostaje…

Martusia przesiadła się bliżej mnie.

– Możesz to powiedzieć jakoś tak, żebym ja też zrozumiała? – Spróbuję. Napad na bank na Jasnej. Słyszałaś o czymś takim? – Nie.

Zastanowiłam się i policzyłam lata.

– No owszem, rozumiem, to było przed twoim urodzeniem, ale i tak się dziwię.

Sprawa niejakiej Gorgonowej rozgrywała się przed moim urodzeniem, a jednak o niej słyszałam mnóstwo, mimo że wcale nie pracowałam w żadnych mediach. Więc sama widzisz… Zatuszowali ją dokładnie i gruntownie.