Huknęły pierwsze strzały, szczęknęły cięciwy kusz, kolejni próbujący wymknąć się z kotła zginęli od mieczy. Wrzask mordowanych wzbił się w niebo. Tego, myślał biskup Konrad, opanowując spłoszonego rumaka, tego nie mogą w Rzymie nie dostrzec, tego nie mogą nie docenić. Że tu, na Śląsku, na pograniczu Europy i chrześcijańskiej cywilizacji, to ja, Konrad Piast z Oleśnicy, dzierżę wysoko krzyż. Że jam jest prawdziwy bellator Christi, defensor i orędownik katolicyzmu. A na heretyków i apostatów – kara i bicz Boży, flagellum Dei.
Na wrzaski mordowanych nałożyły się nagle krzyki od strony ukrytego za wzgórzem gościńca, po chwili z łomotem kopyt wypadł stamtąd poczet jeźdźców, galopem pędzących na wschód, ku Lewinowi. Za konnymi z turkotem toczyły się wozy, woźnice wrzeszczeli, wstając na kozłach, bez litości smagali konie, usiłując zmusić je do szybszego biegu. Za wozami gnano ryczące krowy, za krowami biegli piesi, wrzeszcząc głośno. Biskup wśród rozgardiaszu nie zrozumiał, co krzyczą. Ale inni zrozumieli. Rozstrzeliwujący Czechów knechci odwrócili się i jak jeden mąż rzucili do ucieczki, za konnymi, za wozami, za piechotą, wypełniającą już cały gościniec.
– Dokąd! – zaryczał biskup. – Stać! Co z wami? Co się dzieje!
– Husyci! – wrzasnął, wrywając przy nich konia, Otto von Borschnitz. – Husyci, księże! Idą na nas husyci! Husyckie wozy!
– Bzdura! Nie ma polnych wojsk w Hradcu! Husyci pociągnęli na Podjesztedzie!
– Nie wszycy! Nie wszyscy! Idą! Idą na nas! Uciekaaaać! Ratujcie życie!
– Stać! – ryknął, czerwieniejąc, Konrad. – Stójcie, tchórze! Stawać do walki! Do walki, psie syny!
– Ratuj się! – zawył, galopując obok, Mikołaj Zedlitz, starosta otmuchowski. – Husyyyci! Idą na nas! Husyyyyci!
– Pan Puta i pan Kolditz już uszli! Ratuj się, kto może!
– Stójcie… – biskup na próżno usiłował przekrzyczeć pandemonium. – Panowie rycerze! Jakże tak…
Koń zaszalał pod nim, stanął dęba, Wawrzyniec von Rohrau chwycił go za wodze i opanował.
– Uciekajmy! – krzyknął. – Wasza przewielebność! Ratujmy życie!
Gościńcem cwałowali dalsi konni, strzelcy i pancerni, wśród tych ostatnich biskup poznał Sandera Bolza, Hermana Eichelborna w płaszczu joannity, Hanusza Czenebisa, Jana Haugwitza, któregoś z Schaffów, łatwych do zidentyfikowania po widocznych z daleka tarczach pale d'argent et de gueules. Za nimi, z wykrzywionymi z przerażenia twarzami, gnali na łeb na szyję Markwart von Stolberg, Gunter Bischofsheim, Ramfold Oppeln, Niczko von Runge. Rycerze, którzy jeszcze wczoraj prześcigali się w przechwałkach, gotowi atakować nie tylko Hradec Kralove, ale i samo Hradiszcze Góry Tabor. A teraz pierzchali w popłochu.
– Ratuj się, kto żywy! – wrzasnął, pędząc obok, Tristram Rachenau. – Idzie Ambroż! Ambroooooż!
– Chryste, zmiłuj się! – bełkotał, biegnąc obok biskupiego konia, ksiądz Miegerlin. – Chryste, ocal!
Naładowany zdobyczą wóz ze złamanym kołem zatarasował gościniec. Zepchnięto go i obalono, w błoto posypały się kuferki, skrzynki, beczułki, pierzyny, kilimy, kożuchy, buty, połcie słoniny, inny dobytek, zagrabiony w palonych wsiach. Utknął kolejny wóz, za nim jeszcze jeden, woźnice zeskakiwali i uciekali pieszo. Droga usłana już była łupem ciśniętym przez knechtów. Po chwili pośród węzełków i tobołków ze zdobyczą biskup zobaczył porzucone pawęże, halabardy, berdysze, kusze, nawet broń palną. Odciążeni knechci uciekali tak chyżo, że doganiali konnych i pancernych. Nie mogący nadążyć wyli i wrzeszczeli w panice. Ryczały krowy, beczały owce.
– Prędzej, prędzej, wasza przewielebność… – ponaglał trzęsącym się głosem Wawrzyniec von Rohrau. – Ratujmy się… Ratujmy… Byle do Homola… Do granicy…
Na środku gościńca, częściowo wdeptana w ziemię, obfajdana przez bydło, obsypana obwarzankami i skorupami potłuczonych garnków, leżała chorągiew z wielkim czerwonym krzyżem. Znak krucjaty.
Konrad, biskup Wrocławia, zagryzł wargi. I dał koniowi ostrogę. Na wschód. Ku Homolu i Lewińskiej Przełęczy. Ratuj się, kto żywy. Byle prędzej. Prędzej. Bo idzie…
– Ambroż! Idzie Ambrooooż!
– Ambroż – kiwnął głową Szarlej. – Były hradecki proboszcz od Świętego Ducha. Słyszałem o nim. Był u boku Żiżki aż do jego zgonu. To niebezpieczny radykał, charyzmatyczny trybun ludowy, prawdziwy przywódca tłumów. Umiarkowani kalikstyni boją się go jak ognia, bo Ambroż umiarkowanie uważa za zdradę ideałów Husa i Kielicha. A na jedno jego skinienie podnosi się tysiąc taboryckich cepów.
– Fakt – potwierdził Horn. – Ambroż szalał już podczas poprzedniej biskupiej rejzy, w roku dwudziestym pierwszym. Wtedy, jak pamiętacie, skończyło się zawieszeniem broni, jakie z biskupem Konradem zawarli Hynek Kruszyna i Czeniek z Vartenberka. Żądny krwi kapłan wskazał obu jako zdrajców i kunktatorów, a motłoch rzucił się na nich z cepami, ledwo zdołali uciec. Ambroż od tamtego czasu wciąż mówi o odwecie… Reinmarze? Co ci jest?
– Nic.
– Wyglądasz – ocenił Szarlej – na nieobecnego duchem. Nie jesteś ty aby chory? Mniejsza z tym. Wróćmy do biskupiej rejzy, drogi panie Mummolinie. Co ona ma wspólnego z nami?
– Biskup nałapał husytów – wyjaśnił Horn. – Podobno. To znaczy: podobno husytów, bo nałapał na pewno. Jakoby miał listę, według której łapał. Mówiłem, że dobrych ma szpiegów?
– Mówiliście – kiwnął głową Szarlej. – Inkwizycja zatem jest zajęta wyciąganiem z owych jeńców zeznań. Chwilowo więc, sądzicie, nie będzie miała na nas czasu?
– Nie sądzę. Wiem.
Do rozmowy, do której musiało dojść, doszło wieczorem.
– Horn.
– Słucham cię, chłopcze, w najwyższym skupieniu.
– Psa, jakkolwiek szkoda zwierzęcia, nie posiadasz już.
– Trudno – oczy Urbana Horna zwęziły się – tego nie dostrzec.
Reynevan zachrząkał głośno, by zwrócić uwagę Szarleja, który opodal grał z Tomaszem Alfą w szachy ulepione z gliny i chleba.
– Nie uświadczysz też tutaj – kontynuował – ni żadnego wykrotu, ni humorów, ni fluidów. Słowem, niczego, co mogłoby cię uchronić przed koniecznością udzielenia mi odpowiedzi na pytania. Te same, które postawiłem ci w Balbinowie, w stajni mego zamordowanego brata. Pamiętasz, o co wtedy pytałem?
– Nie miewam kłopotów z pamięcią.
– Wspaniale. Odpowiedzi na pytania, które jesteś mi dłużny, nie sprawią ci zatem kłopotów również. Słucham zatem. Gadaj, ale już.
Urban Horn podłożył ręce pod kark, przeciągnął się. Potem spojrzał Reynevanowi w oczy.
– Proszę, proszę – powiedział. – Jak ostro. Ale już. A jak nie już, to co? Co mnie spotka, jeśli na żadne pytania nie odpowiem? Wychodząc ze słusznego poniekąd założenia, że nic nie jestem ci dłużny? Co wtedy? Jeśli wolno spytać?
– Wtedy – Reynevan spojrzeniem upewnił się, czy Szarlej słucha – możesz zostać obity. I to zanim zdążysz wymówić credo in Deum patrem omnipotentem.
Horn milczał czas jakiś, nie zmieniając pozycji ani nie wyjmując splecionych dłoni spod karku.
– Wspomniałem już – odezwał się wreszcie – że nie byłem zaskoczony, widząc cię tutaj. W sposób oczywisty zlekceważyłeś przestrogi i rady kanonika Beessa, nie usłuchałeś też moich, a coś takiego musiało się źle dla ciebie skończyć, cud, że jeszcze żyjesz. Ale siedzisz, chłopcze. Jeśliś dotąd nie zmiarkował, to zmiarkuj: siedzisz w Wieży Błaznów. I żądasz ode mnie odpowiedzi na pytania, domagasz się wyjaśnień. Pragniesz wiedzy. A co, jeśli wiedzieć można, zamierzasz z ową począć? Na co ty liczysz? Że wypuszczą cię stąd dla uczczenia rocznicy odnalezienia relikwij świętego Smaragdusa? Że oswobodzi cię czyjaś wymuszona pokutą dobroczynność? Otóż nie, Reinmarze z Bielawy. Czeka cię inkwizytor i śledztwo. A wiesz ty, co to jest strappado? Jak myślisz, jak długo wytrzymasz, gdy podciągną cię za wykręcone do tyłu ręce? Obciążywszy wpierw u kostek czterdziestofuntowym ciężarem? A pod pachy podstawią pochodnie? Co? Jak długo, twoim zdaniem, potrwa, nim zaczniesz śpiewać? Powiem ci: nim zdążysz wymówić Veni Sancte Spiritus.
– Dlaczego zabito Peterlina? Kto go zabił?
– Upartyś, chłopcze, niby baran. Nie pojąłeś, co mówiłem? Nic ci nie powiem, niczego, co mógłbyś wypaplać na mękach. Gra jest zbyt ważna, a stawka za wysoka.