Выбрать главу

Ciszę, która zapadła na chwil kilka, przerwała po raz kolejny zjedzona przez rycerza kapusta.

– Taaak – Zawisza stęknął z ulgą i popatrzył w niebo. – Wiedz jednak, chłopcze, że cię nie potępiam, albowiem temu jeno kamieniami godzi się miotać, kto sam jest bez grzechu. I tym sposobem podsumowawszy, nie mówmy już o tym więcej.

– Miłość wielką jest rzeczą i niejedno ona ma imię odezwał się Reynevan, nadęty nieco. – Pieśni i romansów słuchajęcy, nikt nie wydziwia na Tristana i Izoldę, na Lancelota i Ginewrę ani na trubadura Gwilelma de Cabestaing i panią Małgorzatę z Roussillonu. A mnie i Adelę wcale nie mniej wielka, gorąca i szczera miłość łączy. A masz, wszyscy jakby się uwzięli…

– Jeśli ta miłość taka wielka – Zawisza dał pozór zaciekawienia – czemu tedy ty nie przy twej lubej? Czemu fugas chrustas, iście jak przydybany złodziejaszek? Tristan, by móc być przy Izoldzie, znalazł sposób, przeodział się, jeśli mnie pamięć nie myli, w łachmany oparszywiałego żebraka. Lancelot, by wybawić swą Ginewrę, samojeden uderzył na wszystkich Rycerzy Okrągłego Stołu.

– Nie takie to proste – Reynevan spłonił się jak alkiermes. – Dużo przyjdzie jej, gdy mnie złapią i ubiją. O mnie samym już nie wspominając. Ale sposób znajdę, nie bójcie się. Choćby w przebraniu, jak Tristan właśnie. Miłość zawżdy zwycięży. Amor vincit omnia.

Zawisza uniósł się w kulbace i pierdnął. Trudno było ocenić, czy był to komentarz, czy tylko kapusta.

– Jeden z tej dysputy spór – powiedział – żeśmy pogadali, bo ckniło się milczkiem jechać, z nosem spuszczonym. Gadajmy jeszcze, młody panie Ślązaku. Na obojętny temat.

– Czemu – odważył się po chwili Reynevan – tędy jedziecie? Nie bliżej z Krakowa na Morawę przez Racibórz? I Opawsko?

– Może i bliżej – zgodził się Zawisza. – Ale ja, widzisz, Raciborczyków cierpieć nie mogę. Z niedawno zmarłego księcia Jana, świeć Panie nad jego duszą, kawał był skurwysyna. Nasłał morderców na Przemka, syna księcia cieszyńskiego Noszaka, a ja i Noszaka znałem, i Przemko druhem mi był. Tak tedy z raciborskiej gościny nie korzystałem ani onegdaj, ani teraz nie będę, bo synalek Jana, Mikołajek, dzielnie, jak mówią, kroczy po rodzica śladach. Nadto drogi nadłożyłem, bo było z Kantnerem o czym pogadać w Oleśnicy, powtórzyć mu, co rzekł był pod jego adresem Jagiełło. Do tego, droga przez Dolny Śląsk zwykle obfituje w atrakcje. Choć widzę, że przesadzona coś ta opinia.

– Ha! – domyślił się bystro Reynevan. – To dlatego w pełnej zbroi jedziecie! I na bojowym koniu! Bitki wypatrujecie. Zgadłem?

– Zgadłeś – przyznał spokojnie Zawisza Czarny. – Gadali, roi się tu u was od raubritterów.

– Nie tu. Tu bezpiecznie. Dlatego tak ludno.

W samej rzeczy, na brak towarzystwa narzekać nie mogli. Sami nie dogonili co prawda nikogo i nikt ich nie wyprzedził, za to w przeciwnym kierunku, z Brzegu ku Oleśnicy, ruch był ożywiony. Minęli już kilku kupców na nagrużonych, rysujących głębokie koleiny wozach, w eskorcie kilkunastu zbrojnych o wyjątkowo bandyckich gębach. Minęli pieszą kolumnę obładowanych łagwiami maziarzy, anonsowanych wcześniej ostrym zapachem żywicy. Minęli grupkę konnych Krzyżaków z Gwiazdą, minęli podróżującego z giermkiem młodego joannitę o twarzy cherubina, minęli wolarzy pędzących woły, a także pięciu podejrzanie wyglądających pielgrzymów, którzy, choć grzecznie spytali o drogę do Częstochowy, w oczach Reynevana podejrzanymi być nie przestali. Minęli jadących na drabiniastym wozie goliardów, wesołymi i niezbyt trzeźwymi głosy śpiewających In cratere meo, pieśń ułożoną do słów Hugona z Orleanu. A teraz właśnie – rycerza z niewiastą i małym orszaczkiem. Rycerz był w pysznej bawarskiej zbroi, a wspięty dwuogoniasty lew na tarczy dowodził przynależności do rozległego rodu Unruhów. Rycerz – widzieć to się dało – momentalnie rozpoznał herb Zawiszy, i pozdrowił ukłonem, ale tak dumnym, by jasnym było, że nie gorsi Unruhowie od Sulimczyków. Odziana w jasno-fioletową suknię towarzyszka rycerza jechała po damsku na pięknej skarogniadej klaczy i nie nosiła – o dziwo – żadnego nakrycia głowy, wiatr swobodnie igrał w jej złotych włosach. Przejeżdżając obok, kobieta uniosła głowę, uśmiechnęła się leciutko i obdarzyła zagapionego na nią Reynevana spojrzeniem tak zielonym i wymownym, że chłopiec aż zadrżał.

– Oj – powiedział po chwili Zawisza. – Nie umrzesz ty, chłopaczku, śmiercią naturalną.

I pierdnął. Z siłą bombardy średniego wagomiaru.

– By dowieść – rzekł Reynevan – żem na was wcale za wasze złośliwości i przytyki nie krzywy, uleczę was z tych wzdęć i gazów.

– Ciekawość, jak.

– Zobaczycie. Niech no tylko trafi się pasterz.

Pasterz trafił się nawet prędko, ale zobaczywszy skręcających ku niemu z gościńca konnych rzucił się do panicznej ucieczki, wpadł w chaszcze i znikł jak sen jaki złoty. Zostały tylko beczące owce.

– Było – ocenił, stając w strzemionach, Zawisza – sposobem go brać, z zasadzki. Bo teraz go już po tych wertepach nie dognamy. Wnosząc z tempa, w jakim wiał, już zdążył zresztą odgrodzić się od nas Odrą.

– Albo i Nysą – dodał Wojciech, giermek rycerza, dowodząc żywego dowcipu i znajomości geografii.

Reynevan nie przejął się jednak drwinami wcale. Zsiadł, pewnym krokiem udał się do pasterskiego szałasu, skąd po chwili wyłonił się z wielkim pękiem suchych ziół.

– Nie pasterz mi potrzebny – wyjaśnił spokojnie – lecz to. I odrobinka wrzątku. Garnek się znajdzie?

– Wszystko – rzekł sucho Wojciech – się znajdzie.

– Jeśli gotowanie – Zawisza spojrzał w niebo – tedy popas. I to dłuższy, bo noc bliska.

Zawisza Czarny rozsiadł się wygodniej na nakrytym kożuchem siodle, zajrzał do opróżnionego przed chwilą kubka, powąchał.

– Zaprawdę – orzekł – smakuje jak ogrzana słońcem woda z fosy, a śmierdzi kotem. Ale pomaga, na mękę Pańską, pomaga! Już po pierwszym kubku, gdy mnie przesrało, poczułem się lepiej, a teraz to już jakby ręką odjął. Moje uznanie, Reinmarze. Łeż to, jak widzę, że uniwersytety mogą młodzika nauczyć jeno pijaństwa, wszeteczeństwa i plugawej mowy. Łeż, zaprawdę.

– Ociupinka wiedzy o ziołach, nic więcej – odpowiedział skromnie Reynevan. – Tym zaś, co naprawdę wam pomogło, panie Zawiszo, było zdjęcie zbroi, odpoczynek w wygodniejszej niż kulbaka pozycji…

– Za skromnyś – przerwał rycerz. – Ja moje możliwości znam, wiem, jak długo zdolnym wytrwać w siodle i zbroi. Trzeba ci wiedzieć, że często podróżuję nocą, z latarnią, bez popasania. Raz, że to skraca podróż, dwa, bo wtedy jeśli nie za dnia, to może chociaż po ciemnicy ktoś zaczepi… I dostarczy uciechy. Ale skoro twierdzisz, że to spokojna okolica, ha, po cóż konie męczyć, posiedźmy przy ogniu do świtu, pogawędźmy… W końcu to też rozrywka. Może i nie tak dobra, jak wyprucie flaków z paru raubritterów, ale zawsze.

Ogień strzelił wesoło, rozjaśnił noc. Zaskwierczał i zapachniał tłuszcz, kapiący z kiełbas i kawałów boczku, przypiekanych na patykach przez giermka Wojciecha i pachołków. Wojciech i pachołkowie zachowywali milczenie i stosowny dystans, ale w rzucanych Reynevanowi spojrzeniach dostrzegało się wdzięczność. Nie podzielali widać bynajmniej zamiłowania swego pana do całonocnego podróżowania z latarnią.

Niebo nad lasem skrzyło się od gwiazd. Noc była chłodna.

– Taak – Zawisza oburącz pomasował brzuch. – Pomogło, pomogło, lepiej i szybciej niż zwykle zalecane modlitwy do świętego Erazma, patrona od trzewi. Cóż to za magiczna herba była, cóż za czarodziejska mandragora? I czemuś jej właśnie u pasterza szukał?

– Po świętym Janie – wyjaśnił Reynevan, rad, że może się popisać – pasterze zbierają różne sobie tylko wiadome zioła. Wiązkę z owych noszą najpierw uwiązaną do hyrkawicy, tak zwie się z czeska pasterski kij. Potem zioła suszy się w szałasie. I warzy z nich odwar, którym…

– Którym poi się trzodę – spokojnie wpadł w słowo Sulimczyk. – Znaczy, potraktowałeś mnie jak wzdętą krowę. No, ale jeśli pomogło…

– Nie sierdźcie się, panie Zawiszo. Mądrość ludowa jest ogromna. Nie gardził nią żaden z wielkich medyków i alchemików, ani Pliniusz, ani Galen, ani Walafrid Strabo, ani uczeni Arabowie, ani Gerbert z Aurillac, ani Albertus Magnus. Wiele medycyna skorzystała od ludu, a od pasterzy zwłaszcza. Bo wielką i niezmierzoną mają oni wiedzę o ziołach i ich mocach leczniczych. I o mocach… innych.

– W rzeczy samej?

– W rzeczy samej – potwierdził Reynevan, dla lepszego widoku przysuwając się bliżej do ognia. – Nie uwierzycie, panie Zawiszo, ile mocy skrywa się w tej wiązance, w tym suchym wiechciu z pasterskiej budy, za który nikt nie dałby i złamanego szeląga. Spójrzcie: rumianek, nenufar, niby nic takiego, ale gdy nagotowić naparu, cuda czynią. Takoż te, którem wam podał: ukwap, barszcz, arcydzięgiel. A te, o tu, po czesku zwą się „sporzyczek” i „siedmikraska”. Mało który medyk wie, jak bardzo są skuteczne. Wywarem zaś z tych, które zwą się „jakubki”, pasterze dla ochrony przed wilkami skrapiają owce w maju, w dniu świętych Filipa i Jakuba. Wierzcie lub nie, ale pokropionych owiec wilk nie tknie. To zaś są jagody świętego Wendelina, a to jest ziółko świętego Linharta, obaj święci, jak pewnie wiecie, są obok Marcina patronami pasterzy. Podając te zioła trzodzie, trzeba inwokować do tych właśnie świętych.