– To, coś mruczał nad kociołkiem, nie było o świętych.
– Nie było – przyznał, odchrząknąwszy, Reynevan. – Mówiłem wam, mądrość ludowa…
– Bardzo taka mądrość stosem pachnie – rzekł poważnie Sulimczyk. – Na twoim miejscu uważałbym, kogo leczę. Z kim gadam. I w czyjej przytomności powołuję się na Gerberta z Aurillac. Uważałbym, Reinmarze.
– Uważam.
– A ja – odezwał się giermek Wojciech – myślę, że jeśli czary są, to lepiej się na nich znać, niż się nie znać. Myślę…
Zamilkł, widząc groźny wzrok Zawiszy.
– A ja myślę – rzekł ostro rycerz z Garbowa – że całe zło tego świata bierze się z myślenia. Zwłaszcza w wykonaniu ludzi całkiem ku temu nie mających predyspozycji.
Wojciech jeszcze niżej pochylił się nad uprzężą, którą czyścił i smarował sadłem. Reynevan, nim się odezwał, odczekał dłuższą chwilę.
– Panie Zawiszo?
– A?
– W karczmie, w sporze z owym dominikaninem, nie kryliście… No… Że jakby… Za czeskimi husytami jesteście. A przynajmniej bardziej za, niźli przeciw.
– A tobie co, z myśleniem od razu herezja się skojarzyła?
– Też – przyznał po chwili Reynevan. – Ale jeszcze bardziej mnie ciekawi…
– Co cię ciekawi?
– Jak to było… Jak to było pod Niemieckim Brodem, w roku dwudziestym drugim? Kiedyście do czeskiej niewoli trafili? Bo to już legendy krążą…
– Jakie niby?
– A takie, że was husyci ujęli, bo ucieczka zdała wam się niegodną, a walczyć nie mogliście, będąc posłem.
– Tak mówią?
– Tak. I jeszcze, że… Że król Zygmunt porzucił was w potrzebie. A sam zemknął nikczemnie.
Zawisza milczał przez chwilę.
– A ty – odezwał się wreszcie – chciałbyś znać wersję prawdziwą, co?
– Jeśli – odrzekł z wahaniem Reynevan – wam to nie wadzi…
– A co mi ma wadzić. Przy pogaduszce milej czas płynie. Czemu tedy nie pogadać?
Wbrew deklaracji, rycerz z Garbowa znowu milczał długo, bawiąc się pustym kubkiem. Reynevan nie był pewien, czy aby nie czeka na jego pytania, ale nie spieszył się z ich zadawaniem. Jak się okazało, słusznie.
– Zacząć – zaczął Zawisza – trza, widzi mi się, od początku. Któren jest taki, że mnie król Władysław posłał do króla rzymskiego w delikatnej dość misji… szło o mariaż z królową Eufemią, bratową Zygmunta, wdową po Wacławie czeskim. Jak ninie wiadomo, nie wyszło z tego nic, Jagiełło wolał Sonkę Holszańską, ale wonczas wiadomo nie było. Król Władysław polecił, bym ustalił z Luksemburczykiem, co trza, posag głównie. To pojechałem. Ale nie do Pożonia ani do Budy, jeno na Morawę, skąd Zygmunt wyruszał właśnie na swych nieposłusznych poddanych z kolejną wyprawą krzyżową, z twardym zamiarem zdobycia Pragi i ostatecznego wyplenienia w Czechach husyckiej herezji.
– Gdy tam dojechałem, a dotarłem na święty Marcin, Zygmuntowa krucjata rozwijała się wcale ładnie. Choć armię Luksemburczyk miał ciut osłabioną. Odejść do domu zdążyła już większość wiedzionego przez landwójta Rumpolda wojska z Łużyc, zadowoliwszy się spustoszeniem ziem wokół Chrudimia. Wrócił do domu kontyngent śląski, w którym, nawiasem mówiąc, był i nasz niedawny gospodarz i współbiesiadnik, książę Konrad Kantner. W marszu na Pragę króla wspierało więc na dobrą sprawę tylko rakuskie rycerstwo Albrechta i morawskie wojsko biskupa z Ołomuńca. No, ale samej węgierskiej jazdy miał Zygmunt więcej niż dziesięć tysięcy…
Zawisza zamilkł na chwilę, zapatrzony w trzaskający ogień.
– Chcąc nie chcąc – podjął – musiałem, by z Luksemburczykiem Jagiełłowy mariaż negocjować, w tej ich krucjacie udział wziąć. I różnym rzeczom się przyglądać. Bardzo różnym. Takim choćby, jak zdobycie Policzki i dokonana po zdobyciu rzeź.
Pachołkowie i giermek siedzieli bez ruchu, kto wie, może i spali. Zawisza mówił głosem cichym i dość jednostajnym. Usypiającym. Zwłaszcza dla kogoś, kto zapewne znał opowieść. Albo wręcz uczestniczył w wydarzeniach.
– Po Policzce Zygmunt ruszył na Kutną Horę. Żiżka zastąpił mu drogę, odparł kilka ataków węgierskiej jazdy, ale gdy gruchnęła wieść o zajęciu miasta zdradą, wycofał się. Królewscy weszli do Kutnej Hory, upojeni triumfem… Ha, ha, pobili samego Żiżkę, sam Żiżka pierzchnął przed nimi! I wtedy Luksemburczyk popełnił błąd niewybaczalny. Choć odradzałem mu to i ja, i Filip Scollari…
– Znaczy, Pippo Spano? Ten słynny florentyński kondotier?
– Nie przerywaj, chłopcze. Wbrew radom Pippa i moim król Zygmunt, przekonany, że Czesi uciekli w popłochu i nie zatrzymają się aż w Pradze, pozwolił Węgrom rozjechać się po całej okolicy, aby, jak to nazwał, szukać zimowisk, bo mróz był tęgi. Madziarzy rozproszyli się więc i spędzali Gody na grabieży, gwałceniu niewiast, paleniu wsi i mordowaniu tych, których uznali za kacerzy lub ich sympatyków. Czyli każdego, kto się nawinął.
– Nocą w niebo biły łuny, dniem dymy, a król w Kutnej Horze ucztował i sprawował sądy. I wtedy, w Trzech Króli, rankiem, gruchnęła wieść: idzie Żiżka. Żiżka nie uciekł, cofnął się tylko, przegrupował, wzmocnił i teraz idzie na Kutną Horę z całą siłą Taboru i Pragi, już jest w Kańku, już jest w Niebowidach! I co? Co zrobili waleczni krzyżowcy na tę wieść? Widząc, że brak czasu na zebranie do kupy rozpełzniętej po okolicy armii, uciekli, zostawiając sporo sprzętu i dobytku, podpalając za sobą miasto. Pippo Spano na chwilę opanował panikę i ustawił szyk w połowie drogi między Kutną Horą a Niemieckim Brodem.
– Mróz zelżał, było pochmurno, szaro, mokro. I wtedy z dala usłyszeliśmy… I zobaczyliśmy… Chłopcze, czegoś takiego nie słyszałem i nie widziałem jeszcze nigdy, a słyszałem i widziałem wiele. Szli na nas, oni, taboryci i prażanie, szli, niosąc sztandary i monstrancje, w pięknym, równym, karnym szyku, ze śpiewem dudniącym jak grom. Szły te ich osławione wozy, z których szczerzyły się na nas puszki, hufnice i taraśnice…
– I wtedy zadufane niemieckie heldy, pyszni rakuscy pancerni Albrechta, Madziarzy, szlachta morawska i łużycka, najemnicy Spana, wszyscy jak jeden mąż rzucili się do ucieczki. Tak, chłopcze, nie przesłyszałeś się: zanim husyci zbliżyli się na strzał, cała Zygmuntowa armia uciekała w totalnym popłochu, w dzikiej panice, na łeb na szyję, ku Niemieckiemu Brodowi. Pasowani rycerze uciekali, tratując się i przewracając wzajemnie, wrzeszcząc ze strachu, przed praskimi szewcami i powroźnikami, przed kmiotkami w łapciach, z których jeszcze niedawno szydzili. Uciekali w panice i zgrozie, rzucając broń, którą podczas całej tej krucjaty podnosili głównie na bezbronnych. Uciekali, chłopcze na moich zdumionych oczach jak tchórze, jak chłystki przyłapane przez sadownika na kradzieży śliwek. Jak gdyby przelękli się… prawdy. Hasła VERITAS VINCIT, wyhaftowanego na husyckich sztandarach.
– Węgrom i żelaznym panom w większości udało się uciec na lewy brzeg zamarzniętej Sazawy. Potem lód się załamał. Radzę ci, chłopcze, z całego serca, jeśli kiedy wypadnie ci wojować w zimie, nigdy w zbroi nie uciekaj po lodzie. Nigdy.
Reynevan przyrzekł sobie, że nigdy. Sulimczyk sapnął, chrząknął.
– Jak mówiłem – podjął – rycerstwo, choć straciło honor, uratowało skórę. W większości. Ale pieszy lud, setki oszczepników, strzelców, pawężników, zaciężni wojacy z Rakus i Morawy, uzbrojeni mieszczanie z Ołomuńca, tych husyci dopadli i bili, bili strasznie, bili przez dwie mile, od wsi Habry do przedpoli Niemieckiego Brodu. I śnieg na tej drodze zrobił się czerwony.
– A wy? Jak was…
– Nie uciekłem z królewskim rycerstwem, nie uciekłem i wtedy, gdy uciekali Pippo Spano i Jan von Hardegg, a oni, trza oddać im honor, uciekli jako jedni z ostatnich i nie bez walki. Ja też, wbrew bajaniom, biłem się i to ostro. Poseł nie poseł, trzeba było się bić. I nie biłem się sam, było przy mnie paru Polaków i ładnych paru morawskich panoszów. Takich, co nie lubili uciekać, zwłaszcza przez lodowatą wodę. Biliśmy się tedy i tyle ci powiem, że niejedna tam płacze z mojego powodu czeska matka. Ale nec Hercules…
Pachołkowie, jak się okazało, nie spali. Albowiem jeden właśnie podskoczył, jakby użądliła go żmija, drugi krzyknął zduszonym głosem, trzeci zazgrzytał dobywanym kordem. Giermek Wojciech porwał za kuszę. Wszystkich uspokoił ostry głos i władczy gest Zawiszy.
Z mroku coś wyszło.
Zrazu myśleli, że to fragment, kłębek ciemności, ciemniejszy od niej samej nawet, wypączkowany z nieprzebitej ćmy, zaznaczający się antracytową czernią w rozjaśnianym rozbłyskami ognia, migotliwym mroku nocy. Gdy płomień wybuchał gwałtowniej, żywiej i jaśniej, ten kęs ciemności, nic nie tracąc ze swej czerni, przybierał jednak kształt. I postać. Postać małą, krępą, pękatą, postać ni to ptaka stroszącego pióra, ni to zwierza o zjeżonej sierści.