Piątego dnia naszej żeglugi wyłowiliśmy z morza łódź z trzema bajdockimi rozbitkami. Cyklon porwał ich statek i podrzucił w górę tak wysoko, że z całej załogi tylko oni trzej zdołali się uratować skacząc wraz z łodzią na spadochronach. Po spożyciu obfitego posiłku Bajdoci przystąpili swoim zwyczajem do opowiadania bajek. Opowiedzieli nam o dwóch braciach – bogatym i biednym, następnie o dwóch siostrach – dobrej i złej, wreszcie o sierotce Dorotce i niegodziwej macosze. Ale po przygodach w Alamakocie bajki te wydały nam się ckliwe i mdłe, wobec czego woleliśmy wrócić do naszych zajęć. Poszliśmy z Rezedą na rufę, skąd rzucaliśmy mewom kawałki chleba, żeby skłonić je do większej gadatliwości. Pracowaliśmy w skupieniu nad ptasim słownikiem i tylko od czasu do czasu dobiegały nas westchnienia starego dozorcy: „Nie, panie Modeście… O, nie!”
Wreszcie pewnego słonecznego dnia jeden z majtków obwieścił: „Ziemia!”, a po godzinie ukazały się naszym oczom wieże rodzinnego miasta. Serce zabiło mi mocniej.
„Płetwa Rekina”, która wypłynęła z Alamakoty pod banderą zmyślonego państwa Landrynkonii, wywiesiła teraz właściwą flagę.
Wysiedliśmy na ląd z uczuciem ulgi i radości, jak każdy podróżnik, który po długiej nieobecności wraca do ojczyzny.
Pan Kleks pojechał wprost do Akademii, umawiając się ze mną na dzień następny, my zaś, to znaczy Rezeda, Weronik i ja, ruszyliśmy ku domowi. Byłem pełen wzruszenia, radości, ale i niepokoju zarazem. Zresztą, wszyscy troje przeżywaliśmy te same mieszane uczucia.
Nie macie pojęcia, co się ze mną działo, gdy z daleka ujrzałem rodziców stojących na balkonie. Pewnie stali tak od wielu dni w oczekiwaniu mojego powrotu.
Gnałem ulicą jak szalony, ciągnąc za sobą Rezedę, i po chwili byłem już w domu. Na pewno każdemu z was zdarzyło się wracać po długiej rozłące do swoich najbliższych, nie potrzebuję więc opisywać, jak wygląda wtedy powitanie.
Matka, płacząc z radości, ściskała mnie tak zapamiętale, że aż kapelusz, który zawsze wkładała wychodząc na balkon, spadł jej z głowy.
– Pan Chryzantemski powiedział nam, że wyjechałeś w podróż, ale nie wiedział, dokąd – rzekł ojciec głosem przypominającym ćwierkanie ptaka. – A kto jest ta miła panienka? – zapytał patrząc na Rezedę.
– To moja narzeczona, panna Rezeda Lewkonikówna… Argonauci jeździli po złote runo, konkwistadorzy po bogactwa, a ja wyruszyłem po największy skarb, po moją najdroższą Rezedę. Pragnę, abyście pokochali ją tak samo jak mnie.
– Piękne imię: Rezeda! – zawołała matka. – Właśnie mam nowy kapelusz, przybrany bukiecikiem rezedy. Witam cię, moje dziecko, w naszym domu. Zawsze marzyłam o takiej uroczej żonie dla mego Adasia. Wszystko to przeczułam i już nawet przygotowałam dla ciebie nakrycie. Chodźmy do stołu, bo zupa stygnie. Co dzień tak stygła, odkąd wyjechałeś.
Na obiad była zupa pomidorowa z ryżem, potem moje ulubione kurczęta z mizerią, a na deser lody o trzech smakach. Cytrynowe, malinowe i pistacjowe. Od razu przypomniały mi się barwy narodowe Alamakoty.
Na przemian z Rezedą opowiadaliśmy rodzicom o tym dziwnym i ciekawym kraju. Ojca najbardziej zainteresowały szczegóły dotyczące konstrukcji Alojzego, zwłaszcza że w swojej bibliotece posiadał książkę pana Kleksa o energii kleksycznej. Był to właściwie tylko grzbiet, ale nie ulegało wątpliwości, że ojciec zaraz po obiedzie napisze nową wersję tego dzieła i ponownie je przeczyta.
Rodzice podziwiali osobliwości, które przywiozłem z Alamakoty. Matka natychmiast wypróbowała na sobie sok owocu gungo, ojciec zaś, chociaż bardzo nie lubił smaku mleka, napił się soku laktusowego, po czym z ogromną ciekawością oglądał zdjęcia Rezerwatu Zepsutych Zegarków, królewskiej fregaty, „Anemonowej Piętki”, zwłaszcza zaś Kwaternostra I, Alojzego oraz trzynogich i trzyrękich Alamakotańczyków.
Przez ten czas matka zajęła się Rezedą. Widziałem, że moi rodzice bardzo przypadli jej do serca, wesoło więc szczebiotała opowiadając o panu Lewkoniku, o Multiflorze, o przyszłej królowej Alamakoty.
W mieszkaniu pięknie posprzątanym przygotowany był dla mnie gabinet, a pracownię do wypychania ptaków ojciec przeznaczył dla Rezedy. Zresztą ptaki jak zwykle wietrzyły się na balkonie, matka więc przy mojej pomocy szybko pokój przemeblowała i nadała mu wygląd niezwykle przytulny.
Gdy Rezeda poszła rozpakowywać swoje rzeczy, a ja zostałem sam z rodzicami, rzuciłem od niechcenia pytanie:
– Jak to się stało, że po powrocie z Akademii nie zastałem nikogo w domu i musiałem wyruszyć w podróż bez pożegnania? Bardzo mi było przykro…
To przez twoją matkę – rzekł ojciec. – Wynajęliśmy w Laskach Waniliowych nad rzeką Wkrbrdą letnisko, żebyś mógł po skończeniu Akademii wypocząć. Matka postanowiła zrobić tam wielkie porządki. Zabrała elektroluks i pojechaliśmy wczesnym rankiem. A potem spóźniliśmy się na pociąg i wróciliśmy dopiero wieczorem.
– Nie zwalaj wszystkiego na mnie – zaprotestowała matka. – Przecież pan Chryzantemski miał Adasia uprzedzić. Prosiłam go o to. Nie pamiętasz? Weronik tego dnia musiał pojechać po ptaki do wypychania, a pan Chryzantemski wygrzewał się właśnie na ławeczce przed domem. Nic ci, Adasiu, nie powiedział? Może zapomniał?… Dawno już zauważyłam, że na starość traci pamięć.
Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy rozległ się dzwonek przy drzwiach. Poszedłem otworzyć i zobaczyłem Weronika. Miał na sobie znowu swój służbowy serdak i buty zasznurowane kablem od żelazka elektrycznego. Zza pleców starego dozorcy wyglądał nieśmiało pan Chryzantemski.
– Panie Weroniku – szepnąłem – tylko ani słowa o żadnym guziku, o przemianie w ptaka, o listonoszu… Koniec, grób, mogiła. Ani mru-mru!
Stary dozorca kiwnął głową i poszedł przywitać się z rodzicami. Za nim dreptał niepewnie pan Chryzantemski.
– Panie Modeście – rzekła matka z wyrzutem – zapomniał pan wtedy powtórzyć synowi to, o co prosiłam.
– Już nawet nie pamiętam, co zapomniałem – odparł wzdychając pan Chryzantemski. Miał widocznie ciężką przeprawę z Weronikiem i porządnie musiał od niego oberwać.
– Nie, panie Modeście… O, nie! – mruknął gniewnie stary dozorca.
– Faktycznie, proszę szanownej pani – ciągnął emerytowany sztukmistrz – pamięć mi ostatnio nie dopisuje. A w dodatku dziwne rzeczy dzieją się z moją głową. O, proszę popatrzeć…
Mówiąc to, strzepnął palcami nad uchem i w tej samej chwili z tegoż ucha wyleciało mu kilka świergoczących jaskółek. Wyfrunęły przez okno, przysiadły na poręczy balkonu, po czym zerwały się z trzepotem i poszybowały w dal.
Zwabiony ptasim świergotem, wylazł spod kanapy zaspany kot Hieronim, miauknął, przeciągnął się i leniwym krokiem pomaszerował do pokoju Rezedy.
– A może ten kot także wyszedł z pańskiego ucha? – zapytał zjadliwie Weronik.
– Kot? – powtórzył ze zdziwieniem sztukmistrz. – Nie widziałem żadnego kota. Ale jak pan chce, proszę bardzo…
To mówiąc, z nogawki szerokich spodni wyciągnął za ogon wrzeszczącego przeraźliwie Hieronima.
Byłem olśniony popisem pana Chryzantemskiego.
– Rezedo! – zawołałem. – Chodź tu prędko. Zobaczysz coś ciekawego.
Rezeda przybiegła ze swego pokoju, a Weronik wziął się pod boki i powiedział z przekąsem:
– No, panie Modeście, może pan teraz przemieni pana Niezgódkę w ptaka!
– O, nie! – zawołałem. – Tylko nie to! Proszę bez takich żartów!
Pan Chryzantemski stanął na wprost Weronika i rzekł przymrużając jedno oko:
– Panie Czyścioch, zdaje się, że pan ma dzisiaj muchy w nosie. Warto by je wypuścić.
Z tymi słowy pociągnął Weronika za nos i w tej samej chwili z nosa Weronika zaczęły wyfruwać roje much. W pokoju zrobiło się od nich czarno. Ojciec uciekł na balkon, a matka, która prowadziła nieustanną walkę z muchami, podniosła nieopisany lament:
– Co pan wyprawia! Niech pan natychmiast zabierze te muchy! Czy mam wezwać straż pożarną?
Pan Chryzantemski błyskawicznie wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa, strzepnął ją i podrzucił w powietrze. Wtedy wszystkie muchy zbiły się w dużą czarną kulę, a on zręcznie zawinął ją w chusteczkę i wyrzucił przez okno.
Zanim zdołaliśmy ochłonąć z wrażenia po tym niezwykłym popisie starego sztukmistrza, pan Chryzantemski ukłonił się, powiedział „do widzenia” i szybko opuścił mieszkanie.
Po jego wyjściu Weronik rzekł z ciężkim westchnieniem:
– Sami państwo widzieli… Prosiłem go, żeby mnie zastąpił. Ale kto mógł przewidzieć… Wie pan, panie Adasiu, co on narobił? W nocy wyprowadził wszystkich lokatorów w czasie snu, bez ubrania, na ulicę i tak ich zaczarował, że pływali w fontannie jak złote rybki. I co teraz będzie? Jak ja się wytłumaczę przed ludźmi? Mój honor dozorcy leży w błocie.