– Dzisiaj nie pracuję dobrze. O, nie. Może jutro będzie lepiej, ale dzisiaj wszystko idzie mi jak po grudzie.
Ruszyła w kierunku bocznych drzwi, najwyraźniej znów przeżywając chwilę słabości. Quincy nie zdziwił się, gdy stanęła przy stłuczonej szybie i zapatrzyła w zielone wzgórza, oblane popołudniowym słońcem. Ładuje akumulatory, pomyślał. Czasem on też musiał to robić.
Pochylił się i uważnie obejrzał miejsce strzelaniny. Zwrócił uwagę na to, jak leżały ciała i próbował sobie wyobrazić, skąd mogły paść strzały. Wreszcie przyjrzał się framudze drzwi pracowni komputerowej, szukając śladów po pociskach.
Dziesięć minut później skończył notować. Miał teraz wiele pytań do patologa.
Odwrócił się do Rainie, która cały czas stała w pobliżu wyjścia. Nie wyglądała już jednak na zewnątrz, tylko wpatrywała się w obrys ciała Melissy Avalon. Z szarych oczu i nieruchomych rysów twarzy nie sposób było wyczytać, co policjantka myśli.
Ciekawe, ile godzin Rainie Conner przespała zeszłej nocy. Przez krótką chwilę Quincy’ego korciło, żeby zapytać, sforsować dzielącą ich barierę. W końcu kiedyś też był niedoświadczonym agentem i wiedział, że niektóre obrazy mogą tkwić człowiekowi pod powiekami nawet przez całe lata.
Nieraz w środku nocy budził się z krzykiem.
Ale to nie miało nic do rzeczy.
– Skończyłem – powiedział.
Rainie wyprowadziła go z budynku.
10
Środa, 16 maja, 12.52
Przed szkołą Rainie i Quincy spotkali dyrektora Stevena Vander Zandena. Drobny mężczyzna o wyrazistej twarzy i pełnych blasku oczach wydawał się zupełnie załamany. Szklanym wzrokiem wodził po krwistoczerwonych różach, spiętrzonych pod ogrodzeniem, a wiatr rozwiewał mu ciemne, rzedniejące włosy i szarpał szary garnitur. Vander Zanden nie zwracał na to uwagi. Szedł wzdłuż siatki, poprawiając kartki, żeby lepiej było widać imiona. Odsunął dwa pluszowe misie, zza których ukazało się oprawione zdjęcie Melissy Avalon.
Rainie i Quincy zbliżyli się cicho. Dyrektor Vander Zanden mieszkał z żoną w Bakersville stosunkowo od niedawna. Trzy lata temu przyjął posadę w tutejszej szkole. Rainie poznała go dopiero zeszłego lata podczas jakiejś miejskiej uroczystości. Vander Zanden zaimponował jej swoim entuzjazmem do pracy i dobrymi stosunkami z rodzicami uczniów. Żaden projekt nie był dla niego zbyt wielki, a żaden uczeń zbyt mały, żeby zasłużyć sobie na jego uwagę. Cieszył się jak dzieciak, gdy władze federalne przyznały mu subwencję na pierwszą w Bakersville pracownię komputerową i nie mógł się doczekać, kiedy sam zacznie surfować po sieci.
Odniosła wtedy wrażenie, że Vander Zanden próbuje z nią flirtować, ale złożyła to na karb paru kieliszków wina. Szczerze mówiąc, cała sala była już wówczas lekko wstawiona.
– Witam pana. – Rainie serdecznie uścisnęła mu dłoń. Widzieli się wczoraj wieczorem, kiedy dyrektor przyszedł do szkoły, żeby oszacować straty i dowiedzieć się, kiedy odzyska budynek. Do letnich wakacji został już tylko miesiąc i nikt nie wiedział, co w tej sytuacji zrobić z lekcjami. Można było przewozić całe klasy autobusami do sąsiedniego Cabot, ale zajmowałoby to prawie czterdzieści minut, a poza tym teraz rodzice woleli mieć dzieci przy sobie.
Rainie przedstawiła swego towarzysza. Wciąż nie była pewna, co myśleć o obecności agenta federalnego, ale jak dotąd nie irytował jej tak bardzo jak Sanders. O czymś musiało to świadczyć.
– Jest pan ekspertem? – Vander Zanden uważnie przejrzał dokumenty Quincy’ego. – Czy zdoła pan wyjaśnić, co się tutaj stało?
– Wątpię, czy można mówić o ekspertach w przypadku tego typu zbrodni.
– Trzeba było zainstalować wykrywacze metali. – Dyrektor odwrócił się w stronę budynku. – Strzelanina w Springfield była pierwszym ostrzeżeniem dla naszego stanu. Ale myślałem, że ten problem dotyczy szkół średnich. My mamy tu znacznie młodsze dzieci. Nie chciałem, żeby już na początku swojej edukacji musiały przechodzić przez bramki i poddawać się rewizji.
– Osobiście nie jestem zwolennikiem wykrywaczy metali – oświadczył Quincy, ale zanim dyrektor podchwycił tę myśl, dodał: – Ustawieni w długą kolejkę przed wejściem, uczniowie byliby tylko łatwiejszym celem.
– Przecież to jakiś koszmar! – Vander Zanden pokręcił głową. Z trudem trzymał nerwy na wodzy. – Przez całą noc odpowiadałem na telefony zrozpaczonych rodziców. Pytali mnie, co robić. Nauczyciele są przerażeni, rada szkoły zdruzgotana. A w dodatku rodzice Alice poprosili mnie, żebym wygłosił mowę na jej pogrzebie. Oczywiście zrobię to, jestem zaszczycony. Ale mimo wszystko… Człowiek snuje marzenia o tym, jak będzie obserwował rozwój swoich podopiecznych, może nawet brał udział w ich ślubach, podziwiał przychodzące na świat dzieci. Ale nie bierze pod uwagę, że trzeba wygłaszać mowy pożegnalne. Wiedzą państwo, że rodzice Sally i Alice zamierzają pokryć koszty pogrzebu dziewczynek z pieniędzy zaoszczędzonych na ich studia?
Vander Zanden najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi. Odwrócił się, żeby poprawić przekrzywiony bukiet. Quincy i Rainie spojrzeli po sobie. Pozwolą mu się wygadać. Wyglądało na to, że miał jeszcze wiele do powiedzenia.
– Z samego rana ludzie zaczęli przynosić kwiaty – odezwał się znów po chwili. – Wiem z telewizji, że przysyłano kwiaty do tamtych szkół, więc spodziewałem się czegoś takiego. Ale co innego widzieć to na własne oczy. Listy i kartki z całego kraju. Misie i baloniki od setek nieznajomych. – Nagle w jego głosie zabrzmiała złość. – Miałem telefony od dwóch dyrektorów, którzy przeszli przez to samo i od kilku psychologów, doświadczonych w tego typu przypadkach. Zupełnie jakbyśmy wstąpili do jakiegoś klubu. Nie chcę być jego członkiem! Chcę, żeby zostawili nas w spokoju. Wolałbym, żeby Bakersville było jedynym miejscem, gdzie zdarzyła się taka tragedia. A tu, co? Jesteśmy jedenastą, dwunastą, trzynastą szkołą, która przechodzi przez to samo. Cholera jasna, powinniśmy byli to przewidzieć!
Ścisnął palcami nos, wyraźnie usiłując się opanować, ale bez większych sukcesów. Jego wzrok powędrował znowu do zdjęcia Melissy Avalon.
– Przepraszam, to były bardzo długie dwadzieścia cztery godziny.
– W porządku – powiedziała Rainie. – Proszę się uspokoić.
– Spokoju potrzebowałem w nocy. Teraz przydałby mi się urlop. Ale to rzecz jasna niemożliwe. Na pewno mają państwo więcej pytań, choć już przekazałem detektywowi Sandersowi wszystko, co wiem o tej sprawie. Nie jest tego dużo.
– Detektywowi Sandersowi? – zapytała ostro Rainie. W głowie zapaliły jej się ostrzegawcze lampki. Nie zignorowała ich. – Co pan powiedział detektywowi Sandersowi?
– Niewiele. – Vander Zanden wzruszył ramionami, wyraźnie zaskoczony jej tonem. – Byłem w swoim gabinecie, kiedy padły strzały. Wybiegłem na główny korytarz i wówczas usłyszałem czyjś krzyk. Zanim się zorientowałem, zawyła syrena przeciwpożarowa i wszyscy tłoczyli się w stronę wyjścia. Wtedy jeszcze myślałem, że nie stało się nic poważnego. Jakiś uczeń bawił się korkowcem na korytarzu i dym włączył alarm. Albo ktoś zrobił głupi dowcip i odpalił petardę. Takie rzeczy się zdarzają.
– Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że doszło do tragedii – ciągnął dalej – kiedy zobaczyłem panią McLain, nauczycielkę szóstej klasy. Była blada jak ściana, ręce jej się trzęsły. Usiłowałem ją uspokoić, powiedziałem, że to tylko ćwiczenia. Wtedy tak dziwnie spojrzała na mnie. Spojrzała i wyszeptała: „Kilku uczniów chyba nie żyje. Ktoś do nas strzelał. I cały czas tam jest”. Ale dopiero na widok zakrwawionej nogi Willa, zdałem sobie sprawę, że miała rację: w naszej szkole ktoś strzelał!