Выбрать главу

Rainie wydostała się wreszcie na podmiejską szosę i przyspieszyła do stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Byli już blisko. Najwyżej siedem minut jazdy. Chuck wykrzykiwał w mikrofon polecenia dla dyspozytorki.

Rainie usiłowała przypomnieć sobie wszystko o innych strzelaninach w szkołach. Nic nie rozumiała. Nawet tragedia Springfield w Oregonie nie stanowiła żadnej analogii. To było spore miasto, a wszyscy wiedzą, że miasta mają swoje problemy. Dlatego właśnie ludzie przeprowadzają się do Bakersville. Tutaj nic złego nie może się zdarzyć.

Ale ty wiedziałaś swoje, prawda, Rainie? Akurat ty powinnaś wiedzieć.

Chuckie skończył przekazywać rozkazy. Teraz jego usta poruszały się w cichej modlitwie. Rainie musiała odwrócić wzrok.

– Już jadę – szepnęła do dzieci, które widziała wyraźnie w myślach. – Będę jak najszybciej.

We wtorek po południu Sandy próbowała przygotować raporty, ale praca zupełnie jej nie szła. Siedząc w małym narożnym gabinecie, ongiś sypialni imponującej wiktoriańskiej rezydencji, pani O’Grady więcej czasu poświęcała wyglądaniu przez okno niż na studiowaniu dokumentów piętrzących się na porysowanym dębowym biurku.

Dzień był piękny; jak okiem sięgnąć ani jednej chmurki. Prawdziwa rzadkość w stanie, w którym pada tak często, że miejscowi pieszczotliwie nazywają deszcz płynnym słońcem. Temperatura umiarkowana. Nie tak niska, jak zdarzało się to wiosną, ale też nie tak wysoka, by zwabić zakłócających spokój turystów.

Pogoda wręcz idealna, istny luksus dla mieszkańców Bakersville, którzy znosili też jesienne szarugi, zimowe mrozy, lawiny błota na górskich szlakach i wiosenne powodzie zagrażające żyznym polom. Jeden ładny dzień na sto, zauważyłby ironicznie ojciec Sandry. Ale zaraz by dodał, że tyle wystarczy.

Sandra spędziła w Bakersville całe życie i nie chciała wychowywać dzieci nigdzie indziej. Wciśnięta między przybrzeżne łańcuchy górskie Oregonu na wschodzie i Pacyfik na zachodzie, otoczona wysokimi szczytami dolina słynęła z czarnobiałej rasy Holstein. Na jednego mieszkańca przypadały tu dwie mleczne krowy, a rodzinna farma oparła się nowocześniejszym formom gospodarowania. Ludzie znali się nawzajem i uczestniczyli wżyciu sąsiadów. Latem mieli do dyspozycji plaże, jesienią szlaki spacerowe. Na kolację można było zjeść świeżo złowionego kraba i miskę świeżo zebranych truskawek ze świeżo ubitą śmietaną. Całkiem niezłe życie.

Wszyscy skarżyli się tylko na jedno – na pogodę. Niekończące się szare zimy i gęste jak zupa mgły działały na niektórych przygnębiająco. Ale Sandy lubiła szare, mgliste poranki, kiedy góry ledwo wyłaniały się z flanelowego całunu, a świat spowijała cisza.

Jako młode małżeństwo często o świcie wyprawiali się z Shepemna spacery. Zakładali kurtki i czarne kalosze, a potem brodzili po zroszonych polach, czując na policzkach jedwabisty dotyk mgły. Pewnego razu, kiedy Sandy była w czwartym miesiącu ciąży i szalały w niej hormony, kochali się pod starym dębem i przemokli do suchej nitki. Z jakim szacunkiem i podziwem patrzył na nią Shep. A ona zaciskała mocno ręce wokół jego szczupłych bioder, słuchała, jak szybko bije mu serce i wyobrażała sobie rosnące w niej dziecko. Czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka? Czy będzie miało po niej kręcone jasne włosy, czy gęste brązowe loki Shepa? Jak będzie się czuła, karmiąc piersią tę maleńką istotkę?

To była magiczna chwila. Niestety, później rzadko zaznawali podobnych uniesień.

Pukanie. Ogarnięta nagłym poczuciem winy, Sandy oderwała wzrok od okna i ujrzała swego szefa, Mitchella Adamsa, opartego o ozdobne odrzwia. Stał ze skrzyżowanymi nogami, wciskając ręce głęboko w kieszenie czarnego garnituru za trzy tysiące dolarów. Ciemne włosy sięgały mu z tyłu prawie do kołnierzyka. Szczupłe policzki były świeżo ogolone. Mitchell Adams należał do tych mężczyzn, którzy zawsze wyglądali dobrze bez względu na to, czy mieli na sobie model od Armaniego, czy sportowe ciuchy. Shep z miejsca go znienawidził.

– Jak tam raporty? – Pomimo obaw Shepa, Mitchell nigdy nie próbował wykraczać poza stosunki służbowe. Nie zatrudnił Sandy dlatego, że po czterdziestce nadal była szczupła i pociągająca. Zatrudnił ją ponieważ dawna szkolna piękność miała głowę na karku i chciała do czegoś dojść. Kiedy Sandy próbowała wyjaśnić to Shepowi, znienawidził Adamsa jeszcze bardziej.

– Jutro spotkanie z Wal-Mart – przypomniał Mitch. – Jeśli mamy ich przekonać, żeby zainwestowali w naszym mieście, musimy mieć gotowe wszystkie dane.

– Właśnie nad tym pracuję.

– Ile ci jeszcze zostało?

Zawahała się.

– Już kończę. – Tak naprawdę dzisiaj niczego nie tknęła. Tak naprawdę wczoraj w nocy miała kolejną wielką kłótnię z Shepem. Tak naprawdę zamierzała pracować nad raportami do późna, co pewnie doprowadzi do następnych awantur. Nie starczało jej już siły, żeby walczyć. Ale była katoliczką i nie mogła nic zmienić. Tak samo Shep.

Więc nie przestawali się żreć. Becky całe dnie spędzała zamknięta w pokoju z armią pluszowych zwierzątek, którym zwierzała swoje tajemnice, a Danny coraz dłużej przesiadywał w szkolnej sali komputerowej, surfując po cyberprzestrzeni. Powiedział matce, że to na życzenie pani Avalon. Ale Sandy i Shep podejrzewali, iż ich syn po prostu nie chce wracać do domu. A do tego w zeszłym miesiącu jeszcze ten incydent z szafkami…

Sandy w zamyśleniu pocierała skronie. Mitchell zrobił krok do przodu, ale szybko się zreflektował.

– Na jutro rano – powtórzył z naciskiem.

– Oczywiście. Wszystko będzie gotowe. Wiem, jak ważne jest to spotkanie.

Mitch w końcu skinął głową. Sandy wyczuwała, że nie jest zadowolony.

Nie wiedziała, co jeszcze może powiedzieć. Takie ostatnio było jej życie. Nikt nie był z niej w pełni zadowolony – ani szef, ani mąż, ani dzieci. Tłumaczyła sobie, że jeśli wytrzyma trochę dłużej, wszystko się unormuje. Do spotkania z Wal-Mart przygotowywali się od dziewięciu miesięcy. Zostawali po godzinach, tyrali po nocach. Ale jeśli się uda, zarobią mnóstwo pieniędzy. Firma będzie mogła zatrudnić więcej pracowników. A Sandy przyniesie do domu pokaźną premię. Shep mógłby w końcu zauważyć, że jego żona też coś potrafi i ma swoje ambicje.

O trzynastej czterdzieści pięć Sandy wstała i opuściła żaluzje w oknie, mając nadzieję, że w ten sposób łatwiej jej będzie się skoncentrować. Nalała sobie szklankę wody, wzięła do ręki długopis i postanowiła zabrać się poważnie do roboty.

Właśnie zaczęła przeglądać dane rynkowe, kiedy przy jej łokciu rozdzwonił się telefon. Z roztargnieniem podniosła słuchawkę, nadal analizując w myślach cyfry. Nie była przygotowana na to, co usłyszała.

Lucy Talbot krzyczała rozhisteryzowanym głosem.

– Sandy, Sandy! Och, dzięki Bogu, że cię złapałam! W szkole coś się stało. Podobno strzelanina. Jakiś mężczyzna, chyba uciekł. Mówili w radiu. Są ranni. Uczniowie, nauczyciele, nie wiem, kto. Wszyscy tam jadą. Przyjeżdżaj szybko!

Sandy nie pamiętała, czy odłożyła słuchawkę. Nie pamiętała, kiedy chwyciła torebkę i krzyknęła do Mitchella, że musi wyjść.

Pamiętała tylko, że biegła. Musiała dostać się do szkoły. Do Danny’ego i Becky.

I pamiętała, że po raz pierwszy od bardzo dawna cieszyła się, że Shep O’Grady jest jej mężem. Ich dzieci potrzebowały go teraz.

2

Wtorek, 15 maja, 13.52

W szkole podstawowej K-8 w Bakersville działy się dantejskie sceny. Gdy Rainie z piskiem opon zahamowała niecałą przecznicę od rozległego parterowego budynku, ujrzała grupę rodziców biegnących z obłędem w oczach przez parking. Zapłakane dzieci miotały się w szoku po ogrodzonym szkolnym boisku. Wyły syreny alarmowe. Stara karetka Walta z 1965 roku też miała włączony sygnał. Okolicznymi ulicami nadjeżdżały z niebezpieczną prędkością kolejne samochody – prawdopodobnie rodzice wezwani z pracy.