Przybrawszy poważniejszy ton, Ginnie przeszła do wyliczania zalet swojego przybytku. Co rano serwowała bułeczki domowego wypieku, a co wieczór czekoladowe ciasteczka. Za dwa dolary robiła pranie; trzeba tylko zostawić brudne rzeczy przed drzwiami. No i motel nie był wcale taką prowincjonalną dziurą, jak mogło się wydawać. Zainstalowała w nim nowoczesny sprzęt komputerowy, dzięki któremu, gdyby przyszła jej na to ochota, mogła co godzinę sprawdzać notowania giełdowe.
Wreszcie podetknęła Quincy’emu pod nos leżącą na ladzie foliowaną listę adresów internetowych miejscowych usługodawców i zaprosiła go na swoją stronę: BigMama. com.
Rainie stłumiła uśmiech. Quincy zaczął powoli wycofywać się w stronę drzwi. Chwilę później znaleźli się na parkingu. Z miejsca, gdzie stali, budynek motelu wyglądał jak różowa litera V.
– Gdzieś ty mnie przywiozła? – Agent znalazł wejście do swojego apartamentu i wsunął klucz do zamka.
– Miejscowy koloryt – odparła Rainie. – Tylko turyści zatrzymują się w motelu numer 6.
– A nie mógłbym być po prostu turystą?
– Oczywiście, że nie. Ginnie jest największą plotkarą w Bakersville… po Walcie, rzecz jasna. Jutro rano przyjdź na śniadanie, pochłoń kilka pełnoziarnistych bułeczek, a będziesz zdumiony, jak dużo się dowiesz.
– I jak zdrowo się poczuję – wymamrotał Quincy i pchnął stare drzwi.
Rainie przyglądała mu się, gdy kładł podróżną torbę na dużym łóżku.
Umieścił komputer na sosnowym stole i rozejrzał się za gniazdkiem telefonicznym. Zapewne były to rytualne czynności, które agent wykonywał już w setkach pokoi hotelowych setce miast i miasteczek. Zajrzał do szafy, wyjął z niej dodatkową poduszkę i starannie powiesił marynarkę na oparciu krzesła. Potem wszedł do miniaturowej łazienki, sprawdził zapas mydła i szamponu. W końcu wrócił do pokoju i obejrzał zamki w drzwiach i oknie. Zabezpieczający okno haczyk wydawał się starszy od samego motelu. Quincy skrzywił się. Stan drzwi ucieszył go w równym stopniu. Pojedynczy, łatwy do zerwania łańcuch. Zasuwa, z którą mógł poradzić sobie dwulatek.
– Czy w tej okolicy ktoś ma pojęcie o podstawowych zasadach bezpieczeństwa?
– Chciałbyś zniszczyć cały małomiasteczkowy urok? Rada miejska nigdy by się nie zgodziła. Poza tym, jaki idiota okrada agenta federalnego?
– Będę potrzebował kija od szczotki, żeby zablokować to okno – powiedział poważnym tonem… – A klamkę podeprę krzesłem.
– Nie nosisz przy sobie broni, agespie?
– Owszem, ale zdobycie kija wymaga mniej papierkowej roboty.
Quincy wyszedł przed pawilon, znalazł odpowiednio solidną gałąź i w miarę możliwości, prowizorycznymi metodami, zabezpieczył pokój. Najwyraźniej poważnie traktował własne bezpieczeństwo. Rainie widziała zdjęcia, które przy sobie nosił, więc poniekąd go rozumiała. Gdyby codziennie musiała patrzeć na ofiary mordów, też miałaby obsesję na punkcie zasuw i zamków.
Quincy otrzepał ręce. Zrobił wszystko, co mógł w tych okolicznościach. Jego spojrzenie bezwiednie powędrowało w stronę telefonu. Rainie zauważyła, jak szybko odwrócił oczy. Niestety nie było tu zbyt wiele rzeczy, na których mógł zawiesić wzrok. Ginnie nie należała do zwolenników telewizji.
Na zewnątrz panowały zupełne ciemności. Pokój wypełniały cienie. Teraz pozostawało tylko pożegnać się i życzyć sobie nawzajem, by przez całą noc nie dręczyły ich sny o uzbrojonych chłopcach i małych dziewczynkach biegnących przez tunele korytarzy.
– Rainie – przerwał milczenie Quincy – mogę cię zaprosić na drinka?
Rainie oniemiała. Nie spodziewała się tej propozycji. Przyjrzała mu się uważnie, usiłując zgadnąć, co to znaczy. Na drinka? Tylko na drinka? Randka z agentem specjalnym Piercem Quincy? Wydawał jej się człowiekiem, który żyje według ścisłych zasad. Ale teraz patrzył na nią łagodniej. Nie jak kolega po fachu, tylko jak mężczyzna.
Zupełnie nie wiedziała, co z tym zrobić.
Była zmęczona i zdenerwowana. Widziała za dużo śmierci, a jutro miała wstać o świcie, żeby znowu ją oglądać. Powinna zostać sama. Posiedzieć na werandzie, potrzymać zimną butelkę piwa i posłuchać pohukiwań sowy. Ale ogarnęła ją nieprzeparta chęć, żeby pójść do baru. Gdzieś, gdzie gra głośna muzyka, na parkiecie jest tłum, gdzie wszystkie kobiety są ładne, a mężczyźni mają błysk w oku. Mogła kogoś poderwać. Mogła dać komuś w nos. W noce takie jak ta nie była pewna, co by wolała.
Wiedziała jednak, że jest córką swojej matki i nigdy nie ufała takim nastrojom. Idź do domu, Rainie. Znasz przecież ten schemat.
Jednak zamiast odejść, jak zahipnotyzowana wpatrywała się w Quincy’ego. Mocny rysunek warg. Silne ramiona. I te niebieskie oczy mężczyzny, który wie, czego chce.
Niech go cholera.
Trzydzieści minut później, przebrana w cywilne ciuchy, siedziała z agentem FBI przy barze.
„Tequila” tętniła życiem. Zasypana łupinami orzechów podłoga. Plastikowe stoliki o brązowych blatach. Kufel piwa za dolara pięćdziesiąt w środowe wieczory, a podczas „happy hour” darmowe pałeczki z mozzarelli. Szafa grająca ryczała przebojami muzyki country. Na parkiecie kilka par podskakiwało raźno w równym rządku. Dalej, w półmroku, poruszały się rytmicznie sylwetki tańczących.
Przekrzykując hałas, Rainie zamówiła butelkę Bud Light. Quincy zaskoczył ją, bo wziął to samo. Bardziej pasował jej do Heinekena, ale człowiek uczy się całe życie.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu i obserwowali rozbawiony tłum, próbując zapomnieć o szkole podstawowej K-8 i Dannym O’Grady.
– Fajnie tu – odezwał się wreszcie Quincy.
– Może być – potwierdziła Rainie.
– Często tu bywasz?
– Uważaj, agespie. Za chwilę zapytasz, spod jakiego jestem znaku.
Quincy uśmiechnął się. Podobał się Rainie z uśmiechem na twarzy, w koszuli ze swobodnie podwiniętymi rękawami i niedbale rozluźnionym jedwabnym krawacie. Pociągnął długi łyk z butelki.
– Dobre i zimne – powiedział. – A twoje?
– Nie wiem. Jestem alkoholiczką, Quincy. Matka była alkoholiczką. Ojciec pewnie też. Chociaż miałabym większą pewność, gdyby matka choć raz otrzeźwiała na tyle, żeby sobie przypomnieć, kto to taki.
Quincy rzucił jej zaciekawione spojrzenie.
– Nie musieliśmy przychodzić do baru.
– Nie ma problemu. Nie piję od dziesięciu lat. Wiem, co robię.
– A mimo to zamawiasz piwo?
– Tak. Lubię trzymać w ręku butelkę i wiedzieć, że w każdej chwili mogę ją odstawić. To chyba kwestia poczucia własnej siły. A poza tym – mrugnęła do niego – butelka piwa ma cholernie przyjemny falliczny kształt.
Śmiech Quincy’ego sprawił Rainie dziwną satysfakcję. Mogła się założyć, że agent specjalny nie śmiał się często. A szkoda, bo było mu z tym do twarzy.
Odstawiła butelkę.
– Powiedz mi prawdę, agespie, co sprowadza cię do Bakersville?
– Praca, oczywiście. Jak zwykle.
– Dużo podróżujesz?
– Do trzech, czterech miast tygodniowo. Czasem już nie wiem, czy jestem agentem federalnym, czy gwiazdą rocka.
– I jak tu się z kimś związać na dłużej? – rzuciła niby od niechcenia.
Quincy uniósł kącik ust. Przejrzał ją.
– Byłem żonaty – powiedział. – Trwało to piętnaście lat. Pewnie o siedem dłużej, niż na to zasługiwałem. Nosiłem w torbie jej zdjęcie w srebrnej ramce. W każdym pokoju hotelowym, w którym się zatrzymywałem, zaczynałem od ustawienia go przy łóżku. Niestety, żona inaczej wyobrażała sobie szczęście małżeńskie. Rozwiedliśmy się. Nauczyłem się pracować bez jej zdjęcia na biurku. A ty?