– Mieszkasz w domu, w którym się wychowywałaś? – Quincy rzucił jej sceptyczne spojrzenie.
– Nie przeszkadza mi to. Najbardziej lubię werandę. – Uśmiechnęła się zagadkowo. – Szczerze mówiąc, podoba mi się praca policjantki w małym miasteczku. Mam kontakt z ludźmi i niewiele papierowej roboty. A mieszkańcy Bakersville są z gruntu porządni. Wielu z nich naprawdę da się lubić.
– Nie licząc sąsiadów, którzy nie pisnęli ani słowa, kiedy matka codziennie cię tłukła. I nie licząc tych, którzy wciąż uważają cię za morderczynię.
– A jednak nie przeszkadza im to mnie akceptować. Ich zdaniem człowiek dostaje to, na co sobie zasłużył.
– Ale ty tak nie myślisz, prawda, Rainie? I przez ostatnie dwa dni musiało ci być bardzo ciężko z powodu Danny’ego O’Grady.
Wyprostowała się. Zacisnęła dłonie na butelce piwa.
– Tylko bez psychoanalizy.
– Jasne – powiedział spokojnie. – Ale nie mogłem nie zauważyć, jak szybko podałaś definicję zaburzenia więzi. Do tego dochodzi fakt, że sama byłaś ofiarą przemocy w rodzinie. Twoje wspomnienia nie odbiegają zbytnio od doświadczeń, które są udziałem większości agresywnych dzieci. Znasz te sprawy. Myślałaś o nich. I jeszcze długo po zakończeniu śledztwa będziesz o nich myśleć.
– Cóż, przynajmniej moje zainteresowania wynikają z pobudek osobistych, a nie z kompleksu bohatera.
Prawie krzyczała. Nie zdawała sobie sprawy, ile złości i goryczy było w jej głosie, póki nie dostrzegła wyrazu twarzy Quincy’ego.
– Poddaję się wymamrotał.
Spuściła wzrok, zawstydzona. To świństwo nakłaniać człowieka, żeby podzielił się z nią swymi problemami, a potem obrócić te zwierzenia przeciwko niemu. Chciała być kimś lepszym, ale jakoś się nie udawało. Miała cięty język i łatwo wpadała w złość. Przeprosiny przychodziły jej z trudem.
– Nie zamierzałem zrobić ci przykrości – powiedział cicho Quincy.
– Danny nie daje mi spokoju – wyrzuciła z siebie, zanim się zastanowiła. – Widziałam jego oczy. Bezradne, nienawistne, nieprzytomne. Znam to spojrzenie. Patrzyłam na te ciała i zastanawiałam się… Wszyscy mówią, że zwykła złość nie może doprowadzić dziecka do morderstwa, ale ja wiem, że może. Czasem trudno się przed nią obronić. Gdy się jest bardzo młodym, bezradnym i wrażliwym… – Głos Rainie załamał się. Siedziała, dusząc w sobie niewypowiedziane słowa, a serce tłukło się jej w piersi jak ptak w klatce.
– Martwisz się, że mogłaś kiedyś postąpić jak Danny O’Grady? – zapytał Quincy.
Nie odpowiedziała.
– Nie jesteś Dannym dodał stanowczo.
– Wiem o tym! Jestem kobietą, a kobiety nie wyładowują się na niewinnych. Z reguły nie bywamy masowymi czy seryjnymi morderczyniami. Koncentrujemy nasz gniew na tym, kto nas zranił albo niszczymy same siebie. Ale nie w tym rzecz. Myślę, że to problem przemocy. Przecież strzelanina to nie katastrofa samochodowa czy wypadek przy kombajnie. Nie jestem pewna dlaczego, ale przeszłość nagle wróciła. Zupełnie jakby matka umarła wczoraj. Tamtego dnia wszyscy tylko zastanawiali się, czy zabiłam, a nikt nie pomyślał, żeby zapytać mnie, jak się czuję. Nie wiem nawet, czy ja sama umiałam zastanowić się nad tym. Ona zachowywała się okropnie. Ale była moją matką. Poszło tyle wapna, żeby usunąć z sufitu krew. A ja całe dnie szorowałam podłogę, a mimo to wciąż wychodziły jakieś plamki. Była moją matką, na litość boską. Jedyną bliską osobą, jaką miałam.
– Rainie, dobrze się czujesz?
– Tak, świetnie. Do diabła, muszę zamknąć dziób. – W którymś momencie wziął ją za rękę. Nie pamiętała kiedy i zdziwiło ją, że nie zauważyła czegoś takiego. Rainie zwykle drażnił dotyk obcej dłoni. Przez całe lata zwracała dużą uwagę na przestrzeń pomiędzy własnym a cudzym ciałem. Delikatnie cofnęła się więc i odgarnęła włosy. Zdawała sobie sprawę, że jest bardziej wzburzona, niż przedtem sądziła. Quincy przyglądał się jej z niepokojem. Chciała roześmiać się beztrosko, ale nie potrafiła się na to zdobyć.
– Przepraszam – rzuciła, zażenowana swoim wybuchem. – Zarzucam ci, że traktujesz mnie jak pacjentkę, a tymczasem to ja traktuję cię jak psychiatrę.
– Nie jestem twoim terapeutą – powiedział spokojnie. – Wyjaśnijmy to od razu.
– Oczywiście, że nie. Nie potrzebuję terapeuty!
Uniósł brwi. Rainie jeszcze bardziej się zmieszała. Znów wziął ją za rękę. Jego spojrzenie działało na nią uspokajająco.
– Rainie, posłuchaj mnie. To syndrom stresu pourazowego. Czternaście lat temu przeżyłaś wielki wstrząs. I choć poradziłaś sobie z nim na wielu płaszczyznach, on wciąż miał na ciebie wpływ. Teraz, kiedy byłaś świadkiem podobnej sytuacji, wspomnienia wróciły. Każdemu może się taka historia przytrafić. Podczas wojny w Zatoce związek weteranów musiał powołać specjalne telefony zaufania dla żołnierzy z Wietnamu, którym nagle zaczęły się przypominać wydarzenia sprzed dwudziestu lat. Za każdym razem, gdy w którejś ze szkół dochodzi do strzelaniny, wszystkie dotknięte kiedyś podobną tragedią społeczności przeżywają od nowa piekło. Wspomnienia, koszmary, napady lęku. Tak to się objawia.
– Jestem policjantką. Śledztwa w sprawie morderstw wchodzą w zakres moich obowiązków. Nie mogę się rozklejać.
– Jesteś człowiekiem. – Ścisnął jej dłoń. – Inteligentnym, wrażliwym człowiekiem. Twój mózg będzie pracował wbrew twojej woli.
– To zrób z nim coś. Zaciął się na funkcji odtwarzania. Mam już tego dosyć.
Quincy uśmiechnął się lekko.
– Im dawniejszy wstrząs, tym szybciej znikną skutki. Tymczasem przydałaby ci się rozmowa z kimś, kto się zna na rzeczy. Czy biuro szeryfa zapewnia pomoc terapeutyczną?
– Nasze biuro nie zapewnia nawet kawy.
– Może w takim razie zwrócisz się do jednego z psychologów, których sprowadzi szkoła?
– Tak, może. – Ale ton jej głosu dowodził, że Rainie nigdzie nie pójdzie. Szukanie profesjonalnej pomocy byłoby przyznaniem się do słabości. A ona nigdy sobie na to nie pozwalała.
– Robi się późno.
Rainie rozejrzała się po sali. Muzyka przycichła, stoliki opustoszały. Quincy miał rację; powinni już iść. Wiedziała, że zaraz się rozstaną. Powiedziała za dużo. Nie można proponować komuś przygody na jedną noc, jeśli obnażyło się przed nim duszę.
Wstała, a on poszedł w jej ślady.
– Quincy… Przykro mi z powodu twojej córki.
– Dziękuję. To nie pomaga, ale mimo wszystko dziękuję.
– Wiem. – Zawahała się. – Przepraszam też za to, co powiedziałam wcześniej. Wiesz, o kompleksie bohatera. Rola miłej panienki nie wychodzi mi najlepiej.
– No proszę, a ja myślałem, że ten cięty język to część twojego uroku.
Objął ją ramieniem i poprowadził do drzwi.
Na zewnątrz było chłodno. Rainie próbowała zebrać myśli. Ale ręka Quincy’ego wciąż spoczywała na jej plecach. Jego ciało było blisko. Wyczuwała zapach wody po goleniu, delikatnej i drogiej. Nie wiedziała, co na nią tak działa. Był silny, inteligentny, wymagający. Nigdy nie próbowała szukać mężczyzny, który byłby dla niej wyzwaniem. Zawsze wybierała zwolenników seksu bez zobowiązań. Nie zadawali zbyt wielu pytań. Tak było bezpieczniej.
Spojrzała na Quincy’ego. Spod rozpiętej pod szyją koszuli wystawały kępki ciemnych włosów. Podniosła wzrok na jego twarz, na niebieskie oczy o badawczym spojrzeniu, które widziały zbyt dużo.
Odruchowo cofnęła się o krok, oszołomiona i nagle przestraszona. Musnął ustami jej policzek.
– Nie jestem twoim terapeutą, Rainie.
– Wiem.
Dotknął wargami drugiego policzka. Były ciepłe, twarde i suche.
– Nie wiem, co się ze mną dzieje. W tych sprawach mam swoje zasady. – Poczuła jego usta na szyi. Odchyliła głowę do tyłu. Wiedziała, że nie powinna. Pocałunek był lekki. Połaskotał ją.