– Wiedziałeś, że broń zginęła?
Shep milczał, co było wystarczającą odpowiedzią.
– Jezu, jak możesz być tak bystry i tak głupi jednocześnie?
– Nie uważasz, że dosyć się już wycierpiałem?
– Nie. Uważam, że George Walker dosyć się już wycierpiał. I że rodzice Alice Bensen dosyć się już wycierpieli. Do cholery!
– Nie wiedziałem, Rainie. Trzy dni temu sprawdziłem, czy w sejfie jest broń. Nie było. Zapytałem Danny’ego. Powiedział, że jeszcze jej nie złożył. Obiecał, że kiedy skończy, schowa wszystko na miejsce. Nie zawracałem sobie tym głowy:
– Aż nadeszło wezwanie.
– Ale Danny tego nie zrobił! Przysięgam, Rainie, że chłopak nie ma w sobie ani krzty agresji. Do diabła, gdyby był bardziej do mnie podobny, może i mógłbym sobie to wyobrazić. Ale to synek swojej mamusi. Nie skrzywdziłby muchy.
– Co zastałeś w szkole, kiedy tam dotarłeś, Shep?
– Wszystko jest w raporcie. Kiedy przyjechałem, dzieci już ewakuowano. Ktoś podobno widział, jak sprawca ucieka z budynku. Ktoś inny twierdził, że w środku są jeszcze ranni. No to wszedłem. I w pracowni komputerowej znalazłem Danny’ego. Z bronią…
– Trzymał pistolety? Podnosił z podłogi czy trzymał?
– Właśnie podniósł.
– Shep!
– No dobra! Trzymał broń, do cholery. Trzymał obie sztuki i wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. Gdy wypowiedziałem jego imię, wycelował w moją głowę.
– I nic ci to nie mówi?
– Spanikował, Rainie! Był przerażony i, do diabła, płakał. Przysięgam ci, że miał łzy na policzkach. Na litość boską, mówimy o Dannym. Chłopcu, który nosił kiedyś twoją odznakę. Tym samym, który lubił bawić się pod biurkami. Tym samym, który zawsze chciał siedzieć obok ciebie przy stole…
– Przestań! Nie chcę tego dłużej słuchać.
Rainie stanęła na skraju werandy z rękami splecionymi mocno na piersi, żeby się trochę ogrzać. W oddali dostrzegła błysk, jakby księżyc odbił się w kawałku szkła. Zastanowiło ją to. Kiedy próbowała przebić wzrokiem ciemności, drzewa zaszumiały nagle i jakiś duży ptak wzbił się do lotu.
– Jeśli Danny ma z tym coś wspólnego – odezwał się za jej plecami Shep – to tylko dlatego, że ktoś go wciągnął. Ostatnio miał… problemy ze sobą. Może jest podatny na wpływy. W wieku trzynastu lat wszyscy chłopcy są podatni na wpływy.
– Wiemy o incydencie z szafkami, Shep. I wiemy o Kenyonie. Dla mnie Danny wciąż jest kochanym dzieciakiem i jeszcze wczoraj rano zgodziłabym się z tobą, ale teraz nie jestem już niczego pewna. Pozory mogą mylić. Ci chłopcy… są zawsze czyimiś synami, Shep. Są zawsze czyimiś dziećmi.
Głowa Shepa opadła. Rainie powiedziała mu prawdę. Miała najlepsze intencje, ale nie mogła patrzeć, jak O’Grady się załamuje.
– Próbujemy dowiedzieć się czegoś więcej ze szkolnych komputerów – dodała cicho. – Może gdy znajdziemy ślady jego rozmów w Internecie… kontaktów z kimś z zewnątrz… nie wiem.
– Dobrze, dobrze. – Głos Shepa ożywił się. – O to właśnie chodzi. Dowiedzcie się, kto naprawdę za tym stoi.
– Jeśli rzeczywiście chcesz wiedzieć, co się stało, Shep, pozwól nam porozmawiać z Dannym. Quincy, ten agent FBI, jest wyszkolonym psychologiem i ekspertem od masowych morderstw. Będzie wiedział, jak do niego podejść. Dotrze do sedna sprawy.
– Nie.
– Shep, chcesz, żebym pomogła Danny’emu, a jednocześnie uniemożliwiasz mi to. Zdecyduj się.
– Żadnych przesłuchań! Chłopak jest teraz skołowany. Może nawet spróbuje wziąć winę na siebie. Wiesz, że niektóre dzieci tak robią. Ale ja nie pozwolę, żeby mój syn spędził resztę życia w więzieniu, bo zebrało mu się na bohaterskie pozy.
– A co z Becky? Może ona coś widziała…
– Lekarze mówią, że jest w szoku.
– Quincy jest specjalistą.
– Odkąd to masz taką dobrą opinię o agentach FBI? Zaraz, zaraz. A więc to tak? Byłaś na randce z tym facetem!
– Przywiąż mi kamienie do nóg i utop w rzece.
– To nie jest śmieszne.
– Shep, jeśli zależy ci na prawdzie, pomóż mi trochę. Pozwól przynajmniej Quincy’emu przesłuchać Becky.
– Nasz prawnik nigdy się na to nie zgodzi.
– Trudno.
– Nie mogę. Nie… Muszę najpierw pogadać z Sandy. Daj mi porozmawiać z Sandy.
– Dziękuję, Shep - powiedziała poważnym tonem. – Sandy ma głowę na karku. Zrobi, co trzeba.
Shep nie wyglądał jednak na przekonanego.
– Mój syn w zakładzie poprawczym czeka na proces o morderstwo – powiedział znużonym głosem. – Córka co noc chowa się w szafie, a sąsiedzi ozdobili nasz garaż napisem „Dzieciobójca”. Mówisz, że Sandy zrobi, co trzeba? Ja już nie wiem, co jeszcze można by zrobić. Burmistrz zakazał nam udziału w pogrzebach ofiar. Jego zdaniem to by tylko zdenerwowało ludzi. Na litość boską, Rainie, to moje miasto. Znam George’a Walkera. Kiedyś grywałem w kręgle z wujkiem Alice. A teraz… teraz doszło do tego.
Rainie nic nie odpowiedziała. Nie znajdowała słów, żeby go pocieszyć.
– Ktoś inny pociągnął za spust – ciągnął uparcie Shep zmęczonym głosem. – Zapamiętaj moje słowa. I musisz mi pomóc to udowodnić, bo detektywowi stanowemu i agentowi federalnemu będzie zależało tylko na szybkim zamknięciu sprawy. Nie mieszkają tutaj. Nie znają Danny’ego tak jak ty. Więc zostajemy tylko my dwoje. Tak jak czternaście lat temu. Znowu tylko ty i ja.
– Czternaście lat temu nie oddałeś mi żadnej przysługi, Shep.
O’Grady wbił wzrok w deski werandy.
Rainie westchnęła. Podeszła do balustrady i wylała zawartość swojej butelki. Słowa, które zawsze temu towarzyszyły, wypowiedziała tak cicho, żeby nikt nie usłyszał.
Shep nie drążył tematu. Znał Rainie od lat i wiedział, jak się zachować.
Po chwili odwróciła się do niego.
– Chodźmy, Shep. Odwiozę cię do domu.
Mężczyzna przyczajony za gęstą zasłoną liści, głęboko odetchnął. Niedobrze. W tej najważniejszej chwili zawsze pochylała głowę, więc nawet przez lornetkę nie widział dostatecznie wyraźnie. Może gdyby którejś nocy przyniósł kamerę wideo. Mógłby ją sfilmować, a potem pokazać taśmę komuś, kto potrafi czytać z ruchu warg. Ekspert pewnie by sobie poradził.
Ale wtedy musiałby się podzielić. Nie chciał tego. Rainie była kimś szczególnym. Należała tylko do niego.
Nie dopuści, by coś się zmieniło.
Przeniósł ciężar ciała na pięty i zacisnął usta, zastanawiając się nad różnymi możliwościami. Trochę szumiało mu w głowie. Siedział w barze na tyle długo, że musiał wypić dwa piwa, choć wiedział, że nie powinien. Ogorzały staruch cały czas tam sterczał, przyglądając mu się surowym, niechętnym wzrokiem. Tak go to rozwścieczyło, że nie potrafił już się wycofać. Został więc, pijąc piwo, którego smaku nie czuł i odpierając uporczywe, nienawistne spojrzenia.
A potem ogarnął go pusty śmiech. Cała ta sytuacja była zbyt komiczna, żeby wyrazić ją słowami. Ci idioci uważali, że wojna mogłaby rozwiązać problem. Podsunąć dzieciakom Hitlera, a nie będą musiały zabijać się nawzajem.
Śmiał się i nie mógł przestać. Wychodząc z baru, dostrzegł, jak ten ogorzały farmer kręci głową. Pieprzyć go. Pieprzyć ich wszystkich. Gdyby tylko wiedzieli…