Выбрать главу

Zanim dotarł do łączki przed młynem, upłynęło przeszło dwadzieścia minut. Przed rozgałęzieniem ścieżki znów przystanął i chwilę nasłuchiwał. I tu jednak nic nie mąciło ciszy. Rozlegał się jedynie monotonny, jednostajny szmer spadającej ze śluzy wody i ledwo uchwytne, delikatne brzęczenie owadów. Drzewa stały nieruchome nad gładką taflą wody, w której znajdowały swój obraz nieomal bez zniekształcenia.

Woda początkowo jasna, miejscami lśniąca, dalej ciemniała, a pod samymi drzewami, już w ich cieniu, stała prawie czarna.

Proca ruszył na prawo, w kierunku młyna.

Bujna trawa całkowicie głuszyła odgłos kroków.

Opuścił ścieżkę i skierował się ku na wpół zwisającym drzwiom, o zawiasach przeżartych rdzą. Tworzyły one szeroką szczelinę, przez którą widać było mrok wnętrza. Proca wśliznął się do środka i stanął na chwilę, by oswoić wzrok z panującą tu ciemnością. Po chwili rozróżnił zbutwiałą obudowę młyńskiego kamienia, który zapewne z powodu swego ciężaru pozostał tu na wieczny odpoczynek. Parę grubych, drewnianych słupów podpierało sklepienie. Kąty zalegał mrok i zasnuwała pajęczyna.

Na prawo znajdowały się schody prowadzące na poddasze, a ich złamana poręcz zwisała ku ziemi. Na grubej warstwie kurzu zaścielającego drewniane stopnie Proca spostrzegł wyraźnie ślady ludzkiej stopy.

Ktoś szedł tędy przed nim.

Cicho stąpając począł wspinać się na poddasze.

Schody zbudowane z grubych, dębowych desek nie skrzypiały pod jego nogami. Wstrzymując oddech wspinał się wolno, stopień za stopniem. Kiedy głowa jego znalazła się na poziomie podłogi poddasza, zatrzymał się na chwilę, wytężając słuch.

Doszedł go lekki szelest, jak gdyby ktoś przewracał kartki papieru.

Wolno, cal za calem wysuwając głowę, Proca wyjrzał ponad poziom podłogi.

Na wprost wylotu schodów, w szczytowej, trójkątnej ścianie znajdował się otwór okienny bez ramy i szyb. Pod oknem tym stała ogromna skrzynia, a przy niej siedział człowiek obrócony plecami.

Człowiek ten pochylony był nad papierami i coś pilnie notował. Proca poznał go od razu.

Dalsze ukrywanie się nie miało sensu. Było ciekawą rzeczą przekonać się, co robi tamten.

Paru szybkimi krokami Proca przebył resztę stopni. Szelest wywołany tym ruchem kazał człowiekowi pod oknem obrócić się gwałtownie.

Proca stał o parę kroków od niego.

– Dziwna skłonność do samotności – rzekł z uśmiechem.

– Co kto lubi, panie Proca – spokojnie odpowiedział tamten.

W tej chwili podmuch wiatru porwał papiery pozostawione na skrzyni. Jeden z arkuszy spłynął pod nogi Procy, który schylił się szybko i podniósł kartkę.

Widniały na niej cyfry: 5 – 8 – 4 x 3, g. a. 3, 3 -…

Pochylony nad tajemniczymi znakami, Proca nie zauważył, jak człowiek spod okna sięgnął po opartą o ścianę grubą, sękatą laskę.

A kiedy unosił znad papieru wzrok, by rzucić pytanie, ostatnim obrazem, jaki zobaczył, była wykrzywiona wściekłością twarz i wzniesione do ciosu ramię.

* * *

Pierwsza pani Kolarska zauważyła, że wśród zebranych na obiad gości nie ma Procy. Na jej pytanie nikt nie zwrócił specjalnej uwagi. Dopiero kiedy już siadano do stołu, pytanie to powtórzył Brona.

– Istotnie – odezwał się nawiązując do uwagi Kolarskiej – co się dzieje z Procą?

– Zjawi się zapewne niedługo – rzucił w sposób zdawkowy Wieleń.

– Bardzo nie lubię spóźnień na posiłki – rzekła z naciskiem pani Kolarska.

– Toteż jesteśmy zawsze bardzo punktualni – z kurtuazją zwrócił się do niej Szarotka.

– Może któryś z panów wyjdzie na taras i zawoła go – zaproponowała pani Wieczorek.

Sosin bez słowa uniósł się z krzesła i po chwili rozległo się z tarasu:

– Panie Proca! Hop! Hop! Zupa stygnie! Ponieważ wołanie nie odniosło skutku, kwestia nieobecności Procy na razie została wyczerpana.

Dopiero podczas deseru temat ten znów podjął Brona.

– Swoją drogą niepokoi mnie nieobecność Procy – odezwał się w pewnej chwili.

– Może poszedł do miasteczka – wyraził przypuszczenie Szarotka.

– To go nie tłumaczy – zaopiniowała pani Wieczorek.

– Wątpię – zabrała głos Jolanta. – Kiedy wracałam około dwunastej z tenisa, siedział na tarasie z książką w ręku.

– Tak, przypominam sobie – poparł ją Bolesza. – Siedział jeszcze, kiedy po tenisie wychodziłem z pokoju do ogrodu. Pamiętam dokładnie porę, gdyż mijając go spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia po dwunastej.

– Zatem odpada koncepcja pójścia do miasta – zaopiniował Hempel.

– I przez to rzecz staje się niepokojąca – rzekł Sosin.

– Nie dopatrujcie się zaraz nie wiadomo czego – odezwał się Kuszar. – Ta cała historia z rzekomym morderstwem wywiera na nas swój wpływ. Po prostu gdzieś sobie grucha pod krzaczkiem z jakąś wiejską dziewoją…

– Jesteś trywialny – prychnęła Jolanta.

– Ale rzeczowy – wtrącił Wieleń.

– Ja jednak nie podzielam pana beztroski – odezwał się do Kuszara Szarotka. – Wydaje mi się, że raczej pan Sosin ma rację mówiąc, że nieobecność pana Procy jest niepokojąca.

– Nie przesadzajcie, panowie! W ten sposób wkrótce dojdziemy do tego, że każdy najmniejszy epizod, odbiegający od utartej kolei rzeczy, będzie nas doprowadzał do stanu alarmowego! – zakpił Kuszar.

– Po was młodych wszystko tak łatwo spływa… – rzekł pan Anzelm ze smutkiem. – Kpiny to najuboższa reakcja…

– Kpiny to nasz wentyl bezpieczeństwa, a poza tym musi pan przyznać, że cały ten dramat, który jakoby miał tu miejsce, jakoś zawisł w próżni – wtrącił się do rozmowy Sosin.

– Bo nie widzieliście tego nieszczęśnika tak, jak ja go widziałem.

– Być może. Proszę więc nie dziwić się nam, że jesteśmy pod mniejszym wrażeniem niż pan.

– Tak. To istotnie zrobiło na mnie duże wrażenie… Zagadkowa, bardzo zagadkowa historia… – Szarotka pokręcił głową.

– Dziwne byłoby jednak, żeby tym się skończyła – powiedział Wieleń.

– Więc i pan przypuszcza, że czekają nas dalsze okropności? – Pan Anzelm spojrzał na Wielenia spod nastroszonych brwi.

– Jestem tego pewny – krótko rzucił młody człowiek.

– Oby tym razem nie mnie przypadło w udziale oglądanie dalszego ciągu; mam dosyć tego, co było!

– Ejże, panie Anzelmie – odezwała się Jolanta – cóż to za upadek ducha! Niech pan liczy na mnie, moja parasolka zawsze będzie gotowa pana bronić!

Pan Szarotka uśmiechnął się do dziewczyny.

– To mnie bardzo pociesza – powiedział z ukłonem. – Może się ona przydać nie tylko mnie; pan Wieleń ma rację – dalszy ciąg na pewno będzie…

– Ponieważ zgadzam się z panem Szarotką – rzekł Hempel – powiem otwarcie, że bardzo mnie niepokoi nieobecność Procy.

Mówiąc to dziennikarz obserwował spod oka Bronę.

Ten siedział ze zmarszczonym czołem, zapatrzony we wstęgę dymu unoszącą się z papierosa, który trzymał w ręku.

– Wałkujemy ten temat już od pół godziny – burknęła pani Wieczorek – zamiast coś przedsięwziąć. Może go szukać?

– Na to za wcześnie. Możliwe, że jakaś błaha przyczyna stała się powodem jego nieobecności i naszego niepokoju; wydaje mi się, że należy poczekać do kolacji, a wówczas zastanowimy się, co robić…

– Jak pan sądzi, panie Brona? – zapytała Kolarska zatroskanym głosem.

– Sądzę, że pan Hempel ma rację, tym bardziej że nic innego właściwie zrobić nie możemy, jak czekać.

Po tych słowach Brony zaczęto wstawać od stołu. Korzystając z ogólnego zamieszania Hempel przysunął się do Brony i rzucił półgłosem: