Wczorajsza kolacja upłynęła w przygnębiającym nastroju.
Po zdarzeniach, jakie miały miejsce, fakt nieobecności, i to nieobecności już nie do wytłumaczenia, jednego z naszego grona stawał się coraz bardziej złowróżbny. Mimo że w myśl wskazówek Brony starałem się uspokajać towarzystwo, wyczuwałem, że nikt nie bierze poważnie moich słów. Instynkt zbiorowy na ogół bowiem jest nieomylny.
Wszyscy zaczęli sobie zdawać sprawę – widziałem to wyraźnie – że z Procą stało się coś złego.
Poza panią Kolarską najbardziej poruszona była młodzież. Fakt ten zastanawiaj ąco rzucił mi się w oczy. Nie spodziewałem się po nich tak żywej reakcji, gdyż, jak mi się zdawało, znam dość dobrze psychikę dzisiejszej młodzieży, lekceważącej wszystko, nonszalanckiej, raczej skorej do szukania podniet niż okazywania po sobie wzruszeń.
Tymczasem tak Jolanta, jak Wieleń i Kuszar byli wyraźnie zdeprymowani i przygnębieni. Jolanta prawie nie tknęła jedzenia, a obaj młodzi ludzie siedzieli zamyśleni i przybici. Ostatecznie jednak nie dziwię się temu, gdyż Proca należał do ich grona i najczęściej przebywał z nimi.
Rozmowę przy stole udało mi się utrzymać jedynie dzięki Boleszy i Sosinowi.
Starali się oni podtrzymywać mnie w optymistycznych przypuszczeniach co do powrotu Procy, nie na wiele to się jednak zdało. Nastrój przygnębienia i złowrogich przeczuć ciążył nad wszystkimi, przesycał atmosferę domu. Jednocześnie, niby cichy, śliski gad, wpełzła pomiędzy nas starannie ukrywana, jeszcze maskowana i tłumiona, ale już wyczuwana coraz wyraźniej – wzajemna nieufność.
Noc minęła spokojnie. Rano szukałem Brony, jednak bezskutecznie. Procy nie było przy śniadaniu i nikt nie miał już najmniejszej wątpliwości, że stało się nieszczęście. Porozumiałem się ze Stankiem i obaj przeszukaliśmy najpierw pokój zaginionego. Nie znaleźliśmy w nim jednak nic, co by nam mogło dać najmniejszą wskazówkę w dalszych poczynaniach. Drobiazgi toaletowe, książka pożyczona z biblioteki pensjonatu, jeden garnitur i parę zmian bielizny w szafie – to wszystko. Żadnych notatek, listów, przedmiotów, które mogłyby powiedzieć nam coś bliższego o mieszkańcu tego pokoju.
Potem, również razem ze Stankiem, który był mi konieczny ze względu na niedostateczną znajomość domu, przeszukaliśmy – poza wszystkimi pokojami – poddasze, pokoje służbowe i wreszcie piwnice.
Dopiero przy tej okazji przekonałem się, jak bardzo były rozległe. Korytarz” którym szedł Szarotka, dochodził zaledwie do połowy domu i istotnie łączył się poprzez kilka pomieszczeń z drogą, którą szedł Kuszar. W drugiej części podziemi były natomiast dwa korytarze, załamujące parokrotnie swój bieg, z których jeden kończył się ślepą ścianą, drugi zaś wąskimi, ale grubymi, ciężkimi drzwiami z dębowych bierwion. Drzwi te osadzone były na ogromnych, zardzewiałych zawiasach i zamknięte na dwa wielkie, również zardzewiałe rygle.
Przeszukanie domu nie dało więc żadnego rezultatu. Zdeprymowany, udałem się w stronę ogrodu warzywnego, chcąc odnaleźć Bronę. Miałem przecież jego obietnicę wyjaśnienia dotychczasowych wypadków.
Jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, że zniknięcie Procy w jakiś sposób zatarło ostrość mojego zainteresowania dotychczasowymi wydarzeniami, jak gdyby zepchnęło je na drugi plan. Było to jednak tylko instynktowne odczucie, jakieś trudne do oddania wrażenie, nieuchwytne, ledwo wyczuwalne odchylenie nastroju. Nawet w obecnej chwili, kiedy uświadamiam sobie to wewnętrzne przestawienie się, trudno mi jest sprecyzować, na czym ta zmiana polega. Być może, dzieje się to dlatego, iż mam przed sobą dramat ludzkiego zgonu, nagłego i tajemniczego. Stanęliśmy przed faktem śmierci, tamte zaś zdarzenia interesowały nas raczej jako tajemnicza sensacja, podniecając ciekawość i wyobraźnię.
Wracam jednak do sprawy. Brony w dalszym ciągu nie udało mi się znaleźć.
Ale kiedy tak stałem wśród grząd warzywnego ogrodu i rozglądałem się, czy nie ujrzę gdzieś słomkowego kapelusza gospodarza tego zamkniętego światka, wzrok mój wybiegł daleko poza żywopłot, ku ścieżce biegnącej w dół i widocznym stąd wierzchołkom starych drzew otaczających opuszczony młyn.
Młyn! Przecież jest to drugi z kolei teren, na którym rozgrywały się dotychczasowe wypadki! Ta myśl zelektryzowała mnie jak twórcze odkrycie. Szukaliśmy wszędzie tamtych pierwszych zwłok – bezskutecznie. O ile mi jednak było wiadomo, zasięg poszukiwań nie wyszedł poza dom i jego najbliższe otoczenie.
Przecież ta stara, zniszczona rudera była terenem działania nieznanego sprawcy. Piwnice i młyn! Piwnice zbadaliśmy, jednak nikomu z nas nie przyszło dotąd na myśl, by zbadać młyn!
Poruszony, rezygnując z rozmowy z Broną, wyszedłem z warzywnika i ruszyłem w stronę młyna.
Po kwadransie byłem na miejscu. Jakież dziwne wrażenie sprawiał ten zakątek! Jakiś nieomal cmentarny spokój, jednostajny szmer opadającej wody i te stare, nieruchome drzewa stwarzały nastrój, który potrafiłby oddać tylko pędzel BoecMina.
Przeszedłem łączkę i zatrzymałem się przed drzwiami budynku. Ulegając nastrojowi opuszczenia i martwoty tego miejsca, doznałem przykrego wrażenia nie tyle strachu, ile jakiegoś niepokoju, podniecenia, a jednocześnie pełnego obaw i podejrzeń uczucia samotności. Było to specjalne uczucie lęku, jakiego doznajemy w obliczu czegoś nieznanego, tajemniczego a groźnego. Kiedy stałem przez krótką chwilę, nasłuchując, przypomniało mi się opowiadanie Szarotki. Muszę przyznać, że nie poprawiło to mego samopoczucia.
Wszedłem do środka. Opis Szarotki był wierny. Z prawej strony spostrzegłem biegnące na piętro schody. Zanim jednak na nie wstąpiłem, obejrzałem dokładnie parter budynku.
Cały jego środek zajmowało rusztowanie obejmujące ogromne młyńskie kamienie, od których szedł gruby drewniany wał ginący w jednej ze ścian. Stropy podpierały dwa potężne, również drewniane słupy, okute żelaznymi obręczami. Przy obręczach tych zwisały żelazne pierścienie, których przeznaczenie było mi nie znane. Pod ścianami leżały jakieś przegniłe deski, kawałki drzewa i żelaza. Obszedłem ściany dokoła, badając wszystkie zakamarki i kąty. Jednocześnie zwracałem uwagę na ziemię pod nogami, szukając śladów świeżego kopania. Nic jednak nie znalazłem. Podłogę stanowiło klepisko z twardo ubitej, zeschniętej już na kamień gliny.
Skierowałem się ku schodom. Na kurzu pokrywającym grubą warstwą stopnie widać było liczne ślady. Ponieważ ze śladów tych nic już nie można było wyczytać, od razu wyszedłem na strych.
Na szczytowej trójkątnej ścianie widniał otwór po nie istniejącym już oknie. Pod nim znajdowała się stara, duża skrzynia. Sufitu nie było, zamiast niego dwoma skokami biegły ku górze obie połacie dachu. I tu, w kątach, jaki tworzyły one z podłogą, leżały stare rupiecie, kawałki żelaza, drzewa, jakieś skorupy. Nigdzie jednak nie dałoby się schować ludzkich zwłok.
Podszedłem do okna. Tuż za nim rosły drzewa, zaglądając zielonymi gałęziami niemal do środka poddasza. Spróbowałem unieść wieko skrzyni i ku memu zdziwieniu poddało się ono naciskowi. Wobec tego uniosłem je ku górze.
Zwłoki leżały dziwnie skurczone, w nienaturalnej, wprost niesamowitej pozie. Morderca musiał je wciskać do skrzyni siłą, gwałtem wykręcając kończyny.
Aczkolwiek widziałem tylko część twarzy, wystarczyło, bym od razu poznał Procę. Z boku głowy miał ranę, przy której zakrzepła krew pozlepiała włosy. Kiedy znieruchomiały z przerażenia wpatrywałem się w ten straszny obraz, spomiędzy tych włosów wypełzł czarny żuk i począł szybko uciekać po nienaturalnie wykręconym ramieniu.
Zatrzaśnięte wieko opadło z hukiem, wzniecając tuman kurzu”.