Było już dobrze po północy, kiedy nad domem wzbiła się w górę rakieta znacząc ślad swojej drogi sznurkiem iskier. Złota parabola przecięła ciemne niebo, jak by starając się sięgnąć szczytu jego kopuły. Potem świetlista nić urwała się raptownie, a u zenitu rozbłysła czerwona kula. Szkarłatne światło zalało całą okolicę.
Światło to gasło powoli, opadając ku ziemi rozpryskiem iskier. Kiedy ostatnia z nich roztopiła się w mrocznej przestrzeni, zdawało się, że noc stała się bardziej czarna, a nieliczne gwiazdy świeciły w tej czerni tym intensywniej.
Szyby śpiącego domu na moment rozbłysły purpurą, a kiedy rakieta zgasła, patrzyły po dawnemu w noc czarnymi prostokątami. Tylko z jednego okna na piętrze, poprzez szczelnie zaciągniętą zasłonę, sączyło się nikłe światło.
Drzwi uchyliły się cicho, a światło z pokoju na krótki moment przesunęło się jasną smugą po podłodze korytarza. Potem zamknięcie drzwi zgasiło tę smugę i dom znów pogrążony był w ciemności i ciszy.
Człowiek przesunął się korytarzem niby zjawa. Gdzieś skrzypnęła deska w podłodze. Był to jedyny dźwięk, który zakłócał ciszę uśpionego domu.
Zarys postaci zamajaczył na schodach. W połowie ich wysokości człowiek zatrzymał się i schylił nad poręczą. Odnalazł palcami wąską, ale głęboką szczelinę, jaką czas zrobił w masywnej, drewnianej poręczy. Odkrył ją przypadkowo już dawniej. Teraz zagłębił w nią palec i po chwili na podstawioną dłoń wypadł karabinowy nabój. Nocny gość schował go do kieszeni na piersiach i ostrożnie zszedł na dół. Bezszelestnie przesunął się przez jadalnię; lampa na okapie kominka była zgaszona – nieznany towarzysz spełnił obietnicę. Tuż pod oknem pokoju bilardowego rosły krzaki. Szybko i sprawnie wysunął się na zewnątrz przez okno. Jakiś czas siedział przykucnięty pod tymi krzakami, czujnie nasłuchując. Potem zniknął w ciemnościach nocy.
Ścieżka prowadząca do młyna stanowiła czarną otchłań. Sosin zagłębił się w nią bez obawy. W kieszeni miał rewolwer, który mu dał jego wybawca. Drogę znał doskonale, ciemność więc była sprzymierzeńcem.
Szybko minął łączkę przed młynem, skręcił nad wodą w lewo, jakiś czas przemykał się wzdłuż rzeczki, a później przez kładkę przedostał się na drugi brzeg. Wkrótce minął przybrzeżne krzaki i wyszedł na otwarty teren.
Ścieżka biegła wśród rżysk. Było teraz jaśniej. Noc była bezksiężycowa, ale gwiazdy prószyły lekką poświatą.
Nie śpieszył się zbytnio. Miał sporo czasu przed sobą, obliczał, że do świtu pozostało mu jeszcze parę godzin. Szedł lekkim, sprężystym krokiem. Był wolny, uzbrojony, noc osłaniała ciemnością jego kroki. Postanowił ominąć stację; należało wyjść na szosę, a później, gdy już zacznie się ruch, zatrzymać auto, by wydostać się z niebezpiecznego terenu.
Dotarcie do granicy nie przedstawiało więc specjalnych trudności, a potem wiedział, jak ma sobie poradzić. Istotne niebezpieczeństwa ma więc za sobą… A jednak… Gdyby nie ta nieoczekiwana pomoc…
Tylko niemiecki geniusz jest zdolny do takiej organizacji i takiej umiejętności przewidywania! Tylko on potrafi przewidzieć wszystko, sprostać każdej ewentualności! Ci Polacy są za głupi, za prymitywni i jakże nieudolni! Doprawdy wstyd mieć takich przeciwników. To całe naiwne śledztwo, te nieporadne władze, ten ich bałagan!
Sosin parska krótkim śmiechem. Robi mu się zimno, więc przyśpiesza kroku.
Ścieżka wspięła się na szczyt wzgórza. Z dala na horyzoncie widać było zlewającą się z niebem nieomal czarną wstęgę lasu.
Bliżej jasną smugą biegła polna droga. W miejscu, gdzie łączyła się z nią ścieżka, wznosił się przydrożny krzyż, szeroko rozpościerając w ciemności drewniane ramiona.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Budzik zaterkotał z natrętną nieustępliwością. Hempel raptownie zerwał się z tapczanu, na którym leżał w ubraniu.
Nadszedł czas jego dyżuru przy więźniu. Ustalili z Broną kolejność czuwania: pierwszą połowę nocy Brona, drugą – on.
Minął załamanie korytarza i z daleka już ujrzał sączący się spod Znajomych drzwi wąski pasek światła. Ujął za klamkę i stanął na progu.
Krzesło, do którego wspólnie przywiązali jeńca, było puste. Związany Brona, z kneblem w ustach, leżał na łóżku.
W tej chwili Hempel nie zastanawiał się – refleksje przyszły później. Rzucił się ku Bronie i zaczął rozplątywać wiążący go sznur.
Brona podniósł się z łóżka i rzucił z uśmiechem:
– Uff… – serdeczne dzięki – wynudziłem się śmiertelnie…
– Wynudził się pan?! A gdzie więzień?!
– Jak pan widzi, uciekł – rzucił lekkim tonem Brona.
– To przecież skandal! – Hempel był oburzony do żywego. – Pozwolił pan uciec mordercy i jak mi się zdaje, uważa pan to za doskonały kawał!
W tej chwili naszło Hempla raptowne podejrzenie. Już bez słowa obserwował Bronę, który rozcierał sobie ręce, pozostawiając bez odpowiedzi jego komentarz, mimo że zawierał wyraźne oskarżenie.
– Coś panu powiem, panie Brona – odezwał się po chwili dziennikarz. Starał się opanować rosnące oburzenie i dlatego mówił z przesadnym spokojem. – Otóż uważam za nieprawdopodobne, by więzień mógł sam uwolnić się ze sznura, stąd jasne jest, że to pan musiał mu udzielić pomocy…
– Znów fałszywa wymowa faktów, panie Oskarze! – przerwał mu Brona. Chciał ująć dziennikarza pod ramię, ale ten, oburzony do żywego, ostentacyjnie uchylił się od przyjęcia tego przyjacielskiego gestu.
Brona zdawał się tego nie zauważać i nieoczekiwanie zakończył:
– No, ale dość o tym. Wyjaśnienia na później”, a teraz chodźmy na dół! Jest już chyba najwyższy czas…
– Najwyższy czas?… – Hempel mimo woli uległ autorytetowi towarzysza. – Czy oczekuje pan czegoś?
– Kogoś, panie Hempel. Proszę wyjąć z szafy rakietnicę i ładunek z napisem „biała” – leżą na samym dole. Czekam na pana w salonie.
Kiedy Sosin zbliżył się na kilka kroków do krzaków okalających ogrodzenie krzyża, raptownie wytrysnął stamtąd biały snop światła i rozległ się krótki, energiczny rozkaz:
– Stój! Ręce do góry!
Chociaż szok zaskoczenia był bardzo silny, Sosin spostrzegł, jak refleks światła ślizgał się po lufie pistoletu maszynowego, wymierzonego w jego pierś. Mały otwór swym czarnym okiem groźnie spoglądał ku niemu. Poza kręgiem światła majaczyły w ciemnościach zarysy dwóch postaci w pelerynach.
Po raz drugi tego dnia uniósł do góry ramiona.
Salon był oświetlony i pusty. Palił się górny żyrandol i lampka na okapie kominka. Hempel rozejrzał się po pokoju szukając Brony.
Drzwi na taras były otwarte. W świetle padającym z pokoju Hempel dostrzegł go na tarasie, wpatrującego się w ciemności nocy.
Na odgłos kroków Brona odwrócił się i wszedł do pokoju.
– Czuję się jak gracz, który wszystko postawił na jeden numer i czeka, aż kulka skończy swój bieg – powiedział zajmując jeden z foteli.
Hempel podniósł brwi do góry.
– Cóż to za nowa zagadka? A poza tym, co mam z tą armatą robić?
– Niech ją pan na razie gdzieś położy. Obecnie oczekujemy na ostateczny rezultat gry i ewentualną potrzebę jej użycia.
Hempel położył rakietnicę na stole i zajął drugi fotel.
– Jak zwykle nic nie rozumiem – odezwał się z sarkazmem. – Sytuacja dla dziennikarza nie do zniesienia – dodał z wymuszonym uśmiechem.
Raptem z ciemności rozległ się skrzyp kroków idących po żwirze ludzi.