Выбрать главу

Zaciekawiony, ruszył w jego kierunku.

Po kilku już krokach zorientował się, o co chodzi. Oto jedno z okien korytarza było otwarte. Prąd powietrza wydymał firankę i podwiewał jej dolny brzeg.

Hempel podszedł do otwartego okna. Sięgało ono niemal podłogi. Jedno z wysokich skrzydeł było uchylone, a na niskim parapecie oraz w jego pobliżu widać było mimo mroku ciemne, wilgotne plamy, jakie bez wątpliwości pozostawiło mokre obuwie. Siady te nikły na chodniku zaścielającym korytarz.

Hemplowi przyszło na myśl, że stosunkowo szybko otrzymał potwierdzenie relacji zastraszonego starszego pana. Nie uległ on przywidzeniu, a nieznany osobnik dostał się do wnętrza domu.

Pogrążony w myślach, dziennikarz wrócił do siebie.

* * *

Ranek był ciepły i słoneczny. Pan Anzelm w oczekiwaniu śniadania wyszedł na ogrodowy taras. Chmury zniknęły i niebo przywitało go czystym, jasnym błękitem.

Przed tarasem rozciągał się trawnik, a dalej rosły półkolem stare, wysokie akacje. Pomiędzy nimi wiodła ścieżka, biegnąca w głąb parku. Na prawo od tarasu, za niskim żywopłotem, stały równe szeregi owocowych drzew. W głębi, jeszcze bardziej na prawo, znajdował się warzywnik. Błyszczały tam w słońcu szyby inspektowych okien. Dalej rozciągał się z tej strony rozległy widok na okolicę, gdyż dom stał na wzgórzu.

Szarotka, który spędził noc w fotelu, był niewyspany i bolały go wszystkie kości. Toteż z rozkoszą wciągnął świeże powietrze ciepłego już poranka i prostując chudą postać, groźnie marszczył brwi.

Obecnie pełen był animuszu i odwagi. Nowy garnitur (czuł to) dodawał mu wdzięku, a nocna przygoda wydawała mu się obecnie nierzeczywista, jak epizod z przykrego snu.

Niestety, nie był to jednak sen, a szyderczy los układał już dla pana Anzelma nowe zagadki. Wypadki bowiem zaczęły biec szybko, a i obecnie, jeżeli tak można powiedzieć, czaiły się niemal za węgłem.

Na razie jednak pan Szarotka mimo niewyspania był w uśmiechniętym usposobieniu. Nastrój ten wzmógł się jeszcze bardziej, gdy rozległy się szybkie, lekkie kroki i po chwili ukazała się Jolanta.

– Dzień dobry panu! – powitała go wyciągając rękę.

Pan Anzelm skłonił się uprzejmie.

– Jakże się panu spało? – serdecznie zapytała dziewczyna.

Ten wyczuł w jej głosie ciepłą życzliwość i zainteresowanie. To mile pogłaskało go po sercu.

– Ach, wyśmienicie!… – W tej jednej chwili pan Anzelm, który cały ranek rozważał, czy opowiedzieć współtowarzyszom swoją nocną przygodę, postanowił nikomu o tym nie mówić. Gdzieś w zakamarku serca zdawał sobie bowiem sprawę, że nie wypadłby w tym wszystkim zbyt bohatersko, a nawet, kto wie, czy nie naraziłby się na wyraźną śmieszność.

– Spałem doskonale – ciągnął więc pan Anzelm – a spałbym jeszcze lepiej, gdyby nie obraz pani, towarzyszący moim snom – dokończył z galanterią.

Twarz Jolanty znieruchomiała na chwilę, z wzniesionymi do góry brwiami i spojrzeniem utkwionym w twarzy Szarotki. Trwało to jednak tylko ułamek sekundy, w następnym momencie dziewczyna wybuchnęła śmiechem.

– Doprawdy?! To zbyt dla mnie pochlebne! – śmiała się srebrzyście i z całego serca.

Pan Anzelm położył rękę na sercu.

– Przecież i starsi panowie mogą przeżywać chwile wzruszeń, zwłaszcza z takiego powodu.

– Wiem, że to są żarty – dziewczyna przestała się śmiać – ale lubię pana za taki miły sposób żartowania.

– W każdym żarcie tkwi małe ziarenko prawdy, proszę pani…

– Jednym słowem, jest pan pod moim urokiem, co? – Jolanta uśmiechnęła się szelmowsko, mrużąc jedno oko.

– Najzupełniej! Co jednak nie przeszkadza mi być trochę głodnym.

– Zaraz chyba dadzą nam śniadanie, o… pan Sosin!

Istotnie na tarasie pojawił się Sosin, gładko wygolony i starannie uczesany. Świeża koszula była rozpięta pod szyją, a spodnie ostrą linią biegły ku dołowi.

– Dzień dobry państwu! – przywitał się z Jolantą, a następnie ściskając dłoń pana Anzelma rzucił pytanie, które już zadała mu dziewczyna.

– Jakże się panu spało w naszej chałupce? Podobno sny pierwszej nocy zwykle się sprawdzają?

Przez zdawkową grzeczność tonu przebijała wyraźna nuta kpiny, którą Szarotka wyczuł doskonale. A że pan Anzelm nie obdarzał sympatią tego młodego człowieka po wczorajszej z nim kontrowersji, więc odpowiedział z chłodną grzecznością:

– Dziękuję, bardzo dobrze. – Potem zakończył już zupełnie, jak przypuszczał, lodowatym tonem: – A co do snów, to pan ma rację, ale niestety, nic mi się nie śniło.

– To szkoda – uciął krótko Sosin i obróciwszy się na pięcie, ruszył w głąb domu. Ponieważ towarzystwo już zaczynało się zbierać w jadalni, Jolanta i Szarotka udali się za nim.

Wśród zebranych pan Anzelm ujrzał Hempla. Przeprosił więc Jolantę i zbliżywszy się do niego, nieznacznie odciągnął na bok.

– Proszę pana – szybko rzucił dziennikarzowi do ucha – proszę nikomu nie mówić o dzisiejszej nocy. Postanowiłem zachować to przy sobie i pana proszę o to samo. Żeby nie być źle zrozumianym – dodał objaśniająco – jak również dlatego, żeby nikogo nie niepokoić, zwłaszcza kobiet… W końcu nie było to nic nadzwyczajnego, zapewne jakiś wiejski chłopak… Co?… Jak pan sądzi?…

– Wyjaśnienie tego zdarzenia z czasem musi nastąpić. Poza tym zgadzam się z panem najzupełniej, że – na razie przynajmniej – lepiej to przemilczeć… O ile oczywiście nie nastąpi w przyszłości nic takiego, co by mogło mieć związek z pana nocnym gościem…

Pan Anzelm – na wspomnienie zjawy wzdrygnął się lekko.

* * *

Po śniadaniu towarzystwo wybrało się na spacer. Wzięli w nim udział wszyscy prócz Hempla, który oświadczył, że jest za leniwy na włóczenie się po polnych drogach. Pozostał w rozstawionym na tarasie leżaku, z książką w ręku.

Tymczasem reszta towarzystwa ruszyła w stronę sadu. Na przedzie, wokół kwiecistokolorowej sukienki Jolanty, skupiła się młodzież męska. Pani Wieczorek, mając po jednej stronie Szarotkę, a po drugiej Boleszę, postępowała za tą grupą.

– Dokąd idziemy?… – zapytała Jolanta obracając ku nim głowę. – Proponuję ścieżką obok starego młyna, przez kładkę, a potem polną drogą.

– Dobrze, dobrze, prowadź, gdzie chcesz, tylko nie za daleko, bo gorąco, a serce mam nie za mocne… – zastrzegła się pani Wieczorek.

– Stary zamek i stary młyn? – spytał z zaciekawieniem pan Anzelm. – Jakież to romantyczne!

– Młyn w każdym razie nie jest tak stary jak zamek, ale i on ma już swoje lata… Jest to właściwie już rudera – objaśnił Bolesza. – Zresztą zobaczy pan, bo będziemy koło niego przechodzili. Nadzwyczaj pięknie położony, w pełnym uroku zakątku…

– Cóż, kiedy tam straszy… – rzucił z przedniej grupy Kuszar, który usłyszał słowa Boleszy.

– Straszy?… Naprawdę?… – pana Anzelma znów naszło przykre wspomnienie nocnej przygody.

– Zawracanie głowy! – zawołał Bolesza. – Jak zwykle, wokół takich starych, opuszczonych miejsc krążą rozmaite baśnie. Zapewne ktoś z okolicznych mieszkańców rzucił kiedyś parę słów dla żartu, następny dodał coś niecoś od siebie, ale już jak najpoważniej, a nawet z zaklęciem, że „na własne oczy…” i tak dalej, i oto mamy już gotową legendę z najdrobniejszymi szczegółami, lecz ani odrobiną prawdy.

Droga, którą szło towarzystwo, prowadziła wzdłuż drzew owocowych i inspektów, od których oddzielał ją niski żywopłot. Wśród inspektowych okien ujrzeli postać w słomkowym kapeluszu, przesyłającą im pozdrowienie gestem ręki. Był to ogrodnik, pan Brona.