– Czuć kobieta. Dobrze pachnieć. Ładna.
– O, nie – powiedziała i zaczęła się pocić.
– Chcieć ładna.
– Nie, nie – powiedziała. – Nie, Gunther. To nie byłoby w porządku. Wpakowałbyś się w niezłe tarapaty.
Znowu zaczął węszyć. Maska wyraźnie mu w tym przeszkadzała, nie mógł uchwycić jej zapachu, toteż zdjął maskę potwora Frankensteina, ukazując swoje prawdziwe oblicze.
Kiedy Janet ujrzała, co było ukryte pod maską, cofnęła się chwiejnie o kilka kroków i krzyknęła przeciągle.
Nim jednak ktokolwiek zdołał usłyszeć jej krzyk, Gunther rzucił się na nią i uciszył jednym ciosem wielkiej ręki.
Upadła.
A Gunther runął na nią całym ciężarem.
Na piętnaście minut przed otwarciem wesołego miasteczka Conrad dokonywał zwykle ostatniego przeglądu Tunelu Strachu. Przemierzał całą długość torowiska, aby upewnić się, że wszystkie złącza były należycie zamontowane, a na szynach nie pozostawiono żadnych narzędzi ani desek, które mogłyby spowodować wykolejenie wagoników.
W sali Pająków Gigantów natknął się na martwą kobietę. Leżała na torach, pod jedną z ogromnych tarantul, na stercie zerwanych z niej, zakrwawionych ubrań – naga, pobita, zmasakrowana. Oderwana głowa spoczywała, twarzą do góry, o trzy stopy od ciała.
W pierwszej chwili pomyślał, że Gunther zabił jakąś kobietę z lunaparku. Byłaby to najgorsza rzecz, jaka mogła się przydarzyć. Ciał ludzi z zewnątrz można było pozbyć się w taki sposób, aby nie zwrócić uwagi policji na BAM i jego załogę. Gdyby jednak zginął ktoś z obsługi miasteczka, gliniarze weszliby na teren lunaparku i prędzej czy później zainteresowaliby się Guntherem. Lunaparkowcy zaakceptowali chłopca, tak jak wszystkie dziwolągi, ponieważ nie wiedzieli o jego niepohamowanej żądzy gwałtu i zabijania, o jego pragnieniu krwi. Nie zawsze był tak gwałtowny. Lunaparkowcy nie zdawali sobie sprawy, jaki stał się niebezpieczny w ciągu ostatnich trzech lat, kiedy zaczął odczuwać wpływ popędu płciowego. Nikt nie zwracał uwagi na Gunthera, był wśród nich cieniem, ledwie dostrzegalną obecnością. Gdyby jednak zginęła któraś z tutejszych kobiet, ktoś mógłby zechcieć przyjrzeć się uważniej Guntherowi, a wówczas w żaden sposób nie udałoby się ukryć prawdy.
Kiedy trochę ochłonął, Conrad stwierdził, że martwa kobieta nie należała do ich personelu. Nigdy dotąd jej nie widział. A więc nadal miał szansę uratować Gunthera i siebie.
Wiedząc, że nie ma wiele czasu na ukrycie dowodu zbrodni, Conrad obszedł zakrwawione szczątki i pospieszył w stronę drugiego końca sali Pająków Gigantów. Zanim dotarł do następnego zakrętu, wyszedł z korytarza dla wagoników i wdrapał się na podwyższenie, gdzie zastygli w śmiertelnym pojedynku mężczyzna i pająk wielkości człowieka. Teraz, gdy w tunelu nie było zwiedzających, postacie nie ruszały się. Człowiek i tarantula stali przed stertą głazów z papier mache. Conrad obszedł sztuczne kamienie i ukląkł.
Nie docierało tu światło z podwieszonych pod sufitem tunelu lamp.
Wysunął dłoń przed siebie i wymacał szorstką podłogę z desek.
Po paru sekundach odnalazł metalowy pierścień, którego szukał. Pokręcił go i uniósł klapę jednego z sześciu rozmieszczonych w Tunelu Strachu wejść do pomieszczeń służbowych.
Wsunął się do otworu tyłem i na brzuchu, wymacując stopami szczeble drabinki. Zszedł w atramentową ciemność. Kiedy jego głowa znalazła się poniżej poziomu podłogi tunelu, stopami dotknął drewnianej podłogi piwnicy; odsunął się od drabinki i wyprostował.
Sięgnął ręką w mrok po prawej stronie, namacał łańcuszek do zapalania światła i pociągnął. Zapaliło się dwa tuziny żarówek, ale mimo to piwnica nadal wydawała się mroczna, Znajdował się w nisko sklepionym pomieszczeniu, pełnym przeróżnych maszyn, kół zębatych, kabli, pasów i łańcuchów transmisyjnych, bloków i innych dziwnych urządzeń składających się na mechaniczne trzewia Tunelu Strachu.
Odwracając się od drabinki Conrad wśliznął się pomiędzy dwie maszyny i wszedł w wąski przesmyk biegnący wzdłuż rzędów długich kabli, naciągniętych na kilkanaście wielkich, metalowych kół. Pospieszył do zakątka z warsztatem stolarskim, metalowymi szafkami uginającymi się pod stertami zapasowych części, stosem brezentowych płacht i paroma kombinezonami roboczymi. Szybko zdjął marynarkę, ściągnął spodnie i włożył kombinezon. Nie chciał tłumaczyć się Duchowi z krwi na ubraniu.
Wziął złożony brezent i szybkim krokiem wrócił do drabinki.
Znalazłszy się ponownie na górze, w tunelu, wrócił do leżącej na torach martwej kobiety.
Spojrzał na zegarek. Otwarcie zaplanowano na szesnastą trzydzieści, i jak wskazywał zegarek, było punktualnie wpół do piątej. Właśnie w tej chwili otwierano bramę lunaparku i do środka wchodziły grupki odwiedzających. W przeciągu dziesięciu minut pierwsi z nich zaczną kupować bilety do Tunelu Strachu.
Duch nie uruchomi maszynerii, dopóki nie uzyska ostatecznego raportu o stanie torowiska. Musi zastanowić się, dlaczego zajmuje to Conradowi tyle czasu. Za dwie, trzy minuty zacznie go szukać.
Conrad rozłożył brezent w korytarzu dla wagoników. Uniósł wciąż jeszcze ciepłe zwłoki i ułożył na płótnie. Następnie, schwyciwszy za długie włosy, podniósł oderwaną głowę kobiety – usta miała otwarte szeroko, oczy wybałuszone – i również położył na brezencie. Przykrył ją stertą podartych ubrań, a potem dołożył jeszcze latarkę, mały notes i kask. Co to za kobieta, żeby chodzić w kasku? Co ona robiła w tunelu? Zaczął rozglądać się za torebką. Kobieta powinna mieć przy sobie torebkę… szukał wokoło, ale nie znalazł.
Wreszcie dysząc z wysiłku ściągnął razem końce brezentu, szarpnął i wypchnął na platformę, na której człowiek i tarantula toczyły śmiertelny bój.
Następnie sam podciągnął się na podwyższenie i w tej samej chwili usłyszał czyjeś wołanie:
– Conradzie?
Z drżącym sercem Conrad obejrzał się za siebie, w głąb mrocznego tunelu.
To był Duch. Albinos stał pięćdziesiąt stóp dalej, na drugim końcu prostego odcinka torowiska, przy wejściu do sali Pająków Gigantów. Z tej odległości był jedynie bladą postacią; Conrad nie mógł w półmroku dostrzec twarzy albinosa. A skoro ja słabo go widzę, to i on nie lepiej widzi mnie, skonstatował z ulgą. Nie widzi płachty, a gdyby nawet, nie może wiedzieć, co jest w środku.
– Conradzie?
– Tu jestem.
– Coś się stało?
– Nie, nie. Nic.
– Brama otwarta. Za parę minut zjawią się tu tłumy klientów. Conrad przykucnął przy podłużnym pakunku, zasłaniając go własnym ciałem.
– Na torze były jakieś rzeczy. Śmieci. Ale już wszystko w porządku. Zająłem się nimi.
– Potrzebujesz pomocy? – spytał Duch ruszając w jego stronę.
– Nie, nie, nie. Wszystko mam pod kontrolą. Lepiej uruchom sprzęt i wyjdź na zewnątrz do kasy. Zacznij sprzedawać bilety. Zaraz możemy ruszać z tym koksem.
– Jesteś pewien?
– Oczywiście, że tak! – uciął Conrad. – Rusz się. Dołączę do ciebie za parę minut.
Duch wahał się przez chwilę, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali.
Kiedy tylko albinos znikł mu z oczu, Conrad zaciągnął brezentowy pakunek za jeden z głazów z papier mache. Miał pewne kłopoty z przeciśnięciem ponurego zawiniątka przez klapę w podłodze.
Wychylił się wraz ze swym brzemieniem do przodu, opuścił je tak daleko, jak tylko był w stanie, prostując sztywno obie ręce, po czym wypuścił końce brezentowej płachty.
Trup wylądował u stóp drabiny. Płachta rozchyliła się i upiorna oderwana głowa łypnęła w jego kierunku; jej usta zastygły w ostatnim niemym okrzyku.
Conrad ponownie zszedł po drabinie. Zamknął za sobą klapę, zgarnął końce brezentu i zaciągnął zwłoki do mało uczęszczanego pomieszczenia konserwacyjnego w narożniku piwnicy.