Conrad przypomniał sobie o plakietce VIP-a na jej bluzce. Wyjął ją z wanny i włożył do kieszeni marynarki.
Zabrał również poplamiony krwią kask, latarkę oraz notes. Umył te rzeczy w umywalce, po czym zaniósł do szafy w przedpokoju i położył na szafce nad wieszakami. Nie wiedział, czy tam je zwykle trzymała, ale policja również nie mogła tego wiedzieć, a miejsce wydawało się najbardziej odpowiednie.
Złożył pusty brezent.
W kuchni, w ostrym blasku świetlówek uważnie przyjrzał się własnym dłoniom. Umył je w łazience, ale wciąż jeszcze miał pod paznokciami ślady zaschłej krwi. Podszedł do kuchennego zlewu i ponownie umył ręce, tym razem dużo energiczniej.
Znalazł szufladę, w której zmarła kobieta trzymała ręczniki. Owinął jednym z nich prawą rękę, a drugi ujął w lewą i podszedł do kuchennych drzwi. Otworzył drzwi, pośrodku których widniały trzy ozdobne szybki. Wyjrzał na parking – w jaskrawym świetle sodowych lamp nie zauważył żywej duszy. Przyłożył złożony ręcznik do szybki w drzwiach od wewnątrz, a od zewnątrz uderzył w nią prawą ręką, starając się czynić możliwie jak najmniej hałasu. Szkło pękło z cichym trzaskiem, po czym Conrad używając złożonego ręcznika rozrzucił odłamki szkła na kuchennej podłodze po przeciwnej stronie, tak by wyglądało, że zabójca podczas włamania sforsował drzwi od zewnątrz. Teraz delikatnie zamknął drzwi, wytrząsnął oba ręczniki, aby na tkaninie nie zostały odłamki szkła, złożył je i włożył do szuflady, z której wyjął. Nagle uświadomił sobie, że na odłamkach szkła mogły zostać nitki materiału. Spojrzał na lśniące drobiny. Nie miał czasu przyjrzeć się każdemu kawałkowi z osobna. Nie miał również czasu, by z lupą spenetrować wnętrze bagażnika, i sprawdzić, czy nie zostały tam ślady krwi. To był minus jego planu.
Nie pozostało mu nic innego, jak wierzyć, że mroczny bóg, który nim kierował, będzie go strzegł równie pieczołowicie jak dotychczas.
Zostawił kluczyki od samochodu Janet Middleneir na kuchennym stole i zabrał złożony brezent. Wychodząc z mieszkania, dokładnie wytarł klamkę chusteczką. Nie był notowany, jego odcisków palców nie mieli w policyjnej kartotece, jednak ostrożności nigdy za wiele.
Opuścił osiedle na piechotę. Lunapark znajdował się o trzy mile na zachód stamtąd, ale nie zamierzał przebyć tej drogi pieszo. Postanowił, że wróci do wesołego miasteczka taryfą, ale nie chciał wzywać taksówki zbyt blisko mieszkania Middleneir. Taksówkarz na pewno zarejestruje wyjazd i mógłby nawet zapamiętać jego twarz.
O milę od mieszkania kobiety pozbył się brezentu, wrzucając go do śmietnika na tyłach jednego z mijanych domów. Po przejściu kolejnej mili dotarł do hotelu Holiday Inn. Zajrzał do hotelowego baru, wypił dwie podwójne szkockie i zamówił taksówkę.
W samochodzie ponownie przemyślał uważnie wszystkie czynności, jakie wykonał od chwili, kiedy znalazł zwłoki kobiety na szynach w Tunelu Strachu i stwierdził, że nie popełnił żadnych poważniejszych błędów. Chyba dobrze zatuszował to morderstwo. Gunther – przynajmniej jeszcze przez jakiś czas – będzie cieszył się wolnością.
Conrad nie mógł im pozwolić, by odebrali mu Gunthera. Gunther był jego synem, jego szczególnym dzieckiem, krwią z jego krwi. Ale to nie wszystko – Gunther był darem piekieł, był narzędziem zemsty Conrada. Kiedy Conrad odnajdzie wreszcie dzieci Ellen, porwie je, zabierze w jakieś ustronne miejsce, gdzie nie będzie słychać ich krzyków, i przekaże je Guntherowi. Nakłoni Gunthera, aby zabawił się z nimi w kotka i myszkę. Nakaże mu, by torturował je przez kilka dni i niezależnie od tego, czy będą to chłopcy, czy dziewczynki -bezwzględnie wykorzystywał seksualnie, aż w końcu pozwoli mu rezerwacje na strzępy.
Siedząc w półmroku na tylnym siedzeniu taksówki Conrad uśmiechnął się. Ostatnimi czasy rzadko się uśmiechał. Nie cieszyło go to samo co innych ludzi; jedynie śmierć, zniszczenie, okrucieństwo i potępienie -mroczne dzieło Władcy Ciemności, któremu oddawał cześć – były w stanie wywołać uśmiech na jego ustach. Od dwunastego roku życia nie potrafił cieszyć się ani czerpać satysfakcji z prostych, niewinnych przyjemności.
Nie potrafił od TAMTEJ nocy.
Od Wigilii.
Przed czterdziestu laty.
Na święta rodzina Strakerów zawsze dekorowała cały dom, od piwnic aż po dach. Choinka musiała sięgać pod sufit. W każdym pokoju zawieszone były stroiki z bombkami, orzechami i świeczkami, łańcuchy i rozmaite cacuszka, kartki świąteczne od przyjaciół i krewnych.
W roku, kiedy Conrad skończył dwanaście lat, jego matka do ogromnej kolekcji dekoracji świątecznych dołączyła nowy przedmiot. Była to szklana lampa naftowa, której ścianki odbijały i zwielokrotniały migoczący wewnątrz płomyk tak, że wydawało się, jakby ich było sto, a blask oszałamiał patrzącego.
Młody Conrad był zafascynowany lampą, ale nie wolno mu było jej dotykać, bowiem mógłby się poparzyć. Wiedział, że potrafi się z nią obchodzić tak, by nie zrobić sobie nic złego, ale nie potrafił przekonać o tym matki. Dlatego też, gdy wszyscy spali, zszedł cichaczem na parter, zapalił zapałkę, przypalił knot – i niechcący przewrócił lampę.
Z początku był pewien, że zdoła ugasić ogień poduszką ściągniętą z sofy, jednak po chwili, kiedy uświadomił sobie, że się pomylił, było już za późno.
Tylko on zdołał ujść nietknięty z pożogi. Jego matka zginęła w ogniu, jego trzy siostry spłonęły żywcem, dwaj bracia również się spalili. Tato nie umarł, ale do końca życia pozostały mu na ciele blizny po pożarze – odrażające ślady, znaczące klatkę piersiową, lewe ramię, szyję i lewą stronę twarzy.
Utrata rodziny pozostawiła u taty okropne rany psychiczne, równie głębokie i dojmujące jak te fizyczne.
Nie był w stanie pogodzić się z myślą, że Bóg, w którego tak żarliwie wierzył, mógł pozwolić, by tak straszliwa tragedia dotknęła jego rodzinę akurat w noc wigilijną. Nie chciał uwierzyć, że był to wypadek. Wbił sobie do głowy, że Conrad był zły i celowo dokonał podpalenia.
Od tego dnia aż do ucieczki z domu w kilka lat później życie Conrada stało się piekłem. Tato stale go oskarżał i czynił mu wyrzuty.
Nie wolno mu było zapomnieć o tym, co uczynił. Ojciec przypominał mu o tym sto razy dziennie. Conrad dorastał w atmosferze poczucia winy i nienawiści do samego siebie.
Nigdy nie zdołał umknąć przed tym wstydem. To wracało do niego każdej nocy, w snach, nawet teraz, kiedy miał już pięćdziesiąt dwa lata. Jego koszmary wypełnione były ogniem, przeraźliwymi krzykami i zdeformowaną bliznami twarzą ojca.
Kiedy Ellen zaszła w ciążę, Conrad był pewien, że Bóg w końcu dał mu szansę uwolnienia się od potwornego brzemienia. Opiekując się rodziną i wychowując dzieci, prowadząc cudowne życie wypełnione miłością i szczęściem, może mógłby odpokutować za śmierć swojej matki, sióstr i braci. Z miesiąca na miesiąc, gdy ciąża Ellen stawała się coraz bardziej widoczna, Conrad umacniał się w przeświadczeniu, że to dziecko będzie początkiem jego zbawienia.
I wtedy urodził się Victor. Początkowo Conrad sądził, że Bóg raz jeszcze postanowił go ukarać. Zamiast dać mu szansę na odpokutowanie za grzechy, najwyraźniej zamierzał go w nich pogrążyć dając mu zgoła niedwuznacznie do zrozumienia, że nie może oczekiwać łaski ani pocieszenia duchowego.
Kiedy minął pierwszy szok, Conrad zaczął postrzegać swego syna potworka w innym świetle. Victor nie pochodził z nieba. Przybył z piekła. Dziecko nie było karą zesłaną przez Boga, ale błogosławieństwem Szatana. Bóg odwrócił się od Conrada Strakera, ale Szatan w geście przyjaźni obdarzył go swym dzieckiem.
Dla normalnego człowieka takie rozumowanie mogło wydać się absurdalne, ale dla Conrada, który rozpaczliwie usiłował uwolnić się od wstydu i poczucia winy, było jak najbardziej do przyjęcia.
Skoro bramy niebios były dlań bezpowrotnie zamknięte, również dobrze mógł pogodzić się z losem i wybrać piekło z gorliwością i umiłowaniem fanatycznego neofity. Był gotów pogodzić się ze swoim losem. Pragnął gdzieś przynależeć, mieć własne miejsce, choćby nawet miejscem tym miało być piekło. Jeżeli Bóg światłości i piękna nie da mu rozgrzeszenia, osiągnie przebaczenie ze strony Boga zła i ciemności.
Przeczytał tuziny książek na temat satanizmu i niebawem stwierdził, że piekło wcale nie wyglądało tak, jak wyobrażali je sobie chrześcijanie. Sataniści twierdzili, iż w piekle grzesznicy byli nagradzani za wszystkie popełnione za życia grzechy. Piekło było wymarzonym miejscem, w którym wszyscy pragnęli się znaleźć.
Najważniejsze było jednak to, że w piekle nie istniało poczucie winy.
Ani wstyd.
Kiedy tylko Conrad zaakceptował Szatana jako swego zbawiciela, zrozumiał, że podjął właściwą decyzję.
Nocne koszmary o ogniu i bólu nie ustały, aczkolwiek Conrad zdołał wreszcie odnaleźć w swym życiu spokój i zadowolenie, dużo głębsze aniżeli kiedykolwiek przed owym tragicznym wieczorem wigilijnym. Po raz pierwszy, odkąd pamiętał, jego życie nabrało sensu. Znalazł się na ziemi, by wypełniać dzieło
Szatana, a jeśli Diabeł mógł obdarzyć go szacunkiem dla samego siebie, gotów był długo i żmudnie pracować dla chwały Antychrysta.
Kiedy Ellen zabiła Victora, Conrad zrozumiał, że zrobiła to dla Boga i wpadł we wściekłość. Mało brakowało, a byłby j ą zabił. Zdał sobie jednak sprawę, że za zamordowanie jej trafiłby do więzienia albo nawet został stracony, a zatem nie wypełniłby zadania, jakie wyznaczył mu sam Szatan.
Przyszło mu na myśl, że gdyby ponownie się ożenił, Szatan mógłby dać mu drugi znak w postaci jeszcze jednego demonicznego dziecka, które dorastałoby, aby zmienić się w żywą plagę.
Conrad poślubił Zenę, która w jakiś czas później urodziła mu Gunthera. Była diabelską Maryją, ale nie zdawała sobie z tego sprawy. Conrad nigdy jej tego nie powiedział. Skądinąd Conrad uważał siebie za szatańskiego Józefa, ojca i opiekuna Antychrysta. Zena sądziła, że dziecko było zwyczajnym dziwolągiem i choć nie czuła wobec niego szczególnej bliskości, zaakceptowała je, tak jak lunaparkowcy akceptuj ą wszystkich odmieńców.
Ale Gunther nie był zwykłym dziwolągiem.
Był czymś więcej. Dużo, dużo więcej.
Był świętością.
Był apostołem. Mrocznym apostołem.
Kiedy taksówka mknęła w kierunku lunaparku, Conrad patrzył na ciche podmiejskie domki i zastanawiał się, czy którykolwiek z mieszkających w nich ludzi zdawał sobie sprawę, iż przyszło mu żyć w ostatnich dniach Boskiego Świata. Zastanawiał się, czy choć jeden z nich wyczuwał obecność na ziemi Syna Szatana i to, że Dziecię Mroku niedawno osiągnęło brutalny wiek dojrzały.
Gunther rozpoczynał dopiero swoje rządy terroru. Nastanie tysiąc lat ciemności.
O tak, Gunther był czymś więcej aniżeli zwykłym dziwolągiem. Gdyby był tylko zdeformowanym mutantem, oznaczałoby to, że Conrad mylił się we wszystkim, co czynił przez ostatnie dwadzieścia pięć lat.
Ale nie tylko. Oprócz tego, że Conrad się mylił, znaczyłoby to również, że Gunther jest niebezpiecznym, żądnym krwi szaleńcem. A zatem Gunther musiał być czymś więcej niźli dziwolągiem. Był ową mityczną, mroczną bestią sunącą leniwie w kierunku Betlejem.
Gunther był zagładą świata.
Gunther był heroldem nowej Mrocznej Ery.
Gunther był Antychrystem.
MUSIAŁ nim być. Dla dobra Conrada, po prostu MUSIAŁ nim być.