Liz wybuchnęła śmiechem i Amy również zaczęła się śmiać, a kiedy Liz złożyła obie dłonie i zatrzepotała nimi, naśladując gołębia, który usiłuje ugasić palące się skrzydła, Amy nie była w stanie się powstrzymać, chociaż uważała, że to wcale nie było śmieszne, ale zgoła tragiczne, i choć zdawała sobie sprawę, że nie powinna się była z tego śmiać. Miała jednak wrażenie, że to najzabawniejsza historia, jaką kiedykolwiek usłyszała.
– Wujek Arnold nie uważał, żeby to było zabawne – zauważył Richie pomiędzy kolejnymi salwami śmiechu. – Jak powiedziałem, nie zdarzało się to często, ale on nigdy nie wiedział, KIEDY może się to stać i żył w ciągłym napięciu Od tych stresów nabawił się wrzodów. A poza tym, nawet jeśli ptaki się nie zapalały, to często srały mu po kieszeniach.
Wybuchnęli śmiechem z nową mocą, przytrzymując się nawzajem. Mijający ich ludzie spoglądali na nich ze zdumieniem, co ich jeszcze bardziej rozśmieszało.
Richie zafundował im wszystkim bilety na występ Wspaniałego Marco.
Ziemia wewnątrz namiotu magika wysypana była trocinami, w powietrzu czuć było wilgoć. Na płóciennych ścianach słabo oświetlonego namiotu wisiały jaskrawe transparenty i plakaty Marco.
Amy, Liz, Buzz i Richie dołączyli do dwóch tuzinów widzów stłoczonych przy niewielkim podwyższeniu wstawionym pod przeciwległą ścianę namiotu.
W chwilę później pojawił się Marco w chmurze błękitnego dymu, a gdy z taśmy popłynęły fanfary, magik ukłonił się nisko. Było aż nazbyt wyraźnie widać, że przeszedł przez otwór w tylnej ścianie namiotu. Zresztą samo wyjście też nie wyszło mu najlepiej, bo potknął się przy pierwszym kroku.
Liz spojrzała na Amy. Obie zachichotały.
– Dzięki Bogu, że to magik, a nie linoskoczek – wyszeptał Richie.
Amy miała wrażenie, jakby stała na balonach, balansując na nich niebezpiecznie, i przygotowywała się do wykonania jakiejś fantastycznej kuglarskiej sztuczki.
Co Liz dodała do tego skręta?
Wygląd Marco był równie patetyczny jak jego wejście. Był facetem w średnim wieku, o przekrwionych oczach i mocnym makijażu mającym upodobnić go do Szatana. Usta miał czerwone, twarz bladą jak płótno, oczy podkreślone czarnym tuszem i niewielką kozią bródkę. Nosił wyświechtany frak i białe rękawiczki upstrzone żółtawymi plamami.
– Nie powinien ich zakładać, kiedy wali konia – wyszeptała Liz. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Okropne – rzekł Richie.
– Wygląda na tyle fatalnie, że byłby w stanie to zrobić – wyszeptał Buzz.
Marco zerknął na nich nerwowo, ale nie mógł usłyszeć, o czym rozmawiają. Uśmiechnął się do nich i zamiótł cylindrem, bezskutecznie usiłując i przykuć ich uwagę.
– Niezależnie, co zrobicie – zwróciła się Liz do pozostałych – nie podawajcie mu ręki.
Znowu wybuchnęli śmiechem.
Kilku widzów spojrzało na Amy -jedni z zaciekawieniem, inni z dezaprobatą, ona jednak ani trochę się nie przejęła. Bawiła się wyśmienicie.
Marco postanowił ich zignorować. Wziął ze stolika ustawionego na środku sceny talię kart. Przetasował je i owinął jedwabną chusteczką, odsłaniając tylko jeden róg talii. Wykonując każdy gest z przesadnym namaszczeniem umieścił zawiniątko w szklanym pucharze. Kiedy cofnął się i skinął na puchar, karty zaczęły same wyskakiwać z owiniętej jedwabiem talii – najpierw as karo… as trefl… as kier… i na koniec, przez omyłkę, walet karo. Marco, wyraźnie zakłopotany, błyskawicznie schował karty i zajął się kolejną sztuczką.
– Rany, ale on cuchnie – rzekł półgłosem Buzz.
– To te jego rękawiczki – rzuciła Liz.
– Richie, czy ten facet to naprawdę twój wujek Arnold? – spytała Amy.
Marco nadmuchał balon i zawiązał końcówkę. Kiedy przytknął do balonu zapalonego papierosa, balon pękł z hukiem i z wnętrza wyprysnął żywy gołąb. Była to lepsza sztuczka od tej z kartonami, ale Amy i tak zauważyła, że ptak wyfrunął spod marynarki fraka prestidigitatora.
Marco wykonał jeszcze dwie sztuczki, które spotkały się z umiarkowanie życzliwym przyjęciem widzów. Nagle Liz spytała:
– Spadamy?
– Jeszcze nie – zaprotestował Richie.
– Ale to cholernie nudne – mruknęła Liz.
– Chcę zobaczyć finał – wyjaśnił Richie. – Gilotynę.
– Jaką gilotynę? – spytał Buzz.
– Tę z plakatu na zewnątrz – rzucił Richie. – Będzie odcinał łeb jakiejś lasce
– Tylko w ten sposób może liczyć, że jakaś laska zrobi mu laskę – powiedziała Liz chichocząc.
Marco odezwał się po raz pierwszy. Głos miał zadziwiająco silny i władczy.
– A teraz coś dla miłośników makabry, horroru, groteski, krwi i wyprutych flaków… rad jestem mogąc zaprezentować państwu mój popisowy numer znany pod nazwą „Falownika".
– A co z gilotyną? – zwrócił się Richie do Buzza.
– Dupek – warknęła Liz. – To tylko podpucha.
Marco wtoczył na środek sceny sporych rozmiarów, pionowo ustawioną skrzynię. Była nieco krótsza od trumny, ale z kształtu podobna.
– Słyszałem, co tam mamroczecie – rzekł Marco. – Słyszałem, że mówicie “gilotyna… gilotyna"… Niestety, urządzenie to należało do mego poprzednika. Po pewnym nieszczęśliwym wypadku zarówno on, jak i jego sprzęt zostały zatrzymane przez policję. Podczas ostatniego występu jego asystentka straciła głowę, w przenośni i dosłownie. To było okropne. A ile potem sprzątania!
Widzowie zareagowali nieco wymuszonym śmiechem.
– Fatalne, Co za gówno – burknęła Liz.
Amy jednak stwierdziła, że w pewnym momencie Marco przeszedł nader osobliwą metamorfozę. Nie wyglądał już na podrzędnego, kiepskiego magika, jak w chwili, gdy pojawił się na scenie. Jego charakteryzacja nie wyglądała już głupio – z sekundy na sekundę wydawał się coraz bardziej demoniczny, a w jego oczach pojawił się nowy, diabelski błysk. Nerwowy uśmieszek stał się złowrogim, dwuznacznym grymasem. Kiedy spojrzenie magika padło na Amy, odniosła wrażenie, jakby wyjrzała przez bliźniacze okna wprost w posępną czeluść piekła. Poczuła chłód, który przeniknął ją do szpiku kości.
Nie wygłupiaj się – powiedziała sobie w duchu, ale wzdrygnęła się. Marco Wspaniały nie zmienił się. Zmieniła się tylko moja percepcja. Mam łagodne halucynacje. Lekki odlot. To ten cholerny skręt. Co Liz do niego dodała?
Marco uniósł do góry mierzący dwie stopy drewniany zaostrzony kołek.
– Panie i panowie, obiecuję, że za chwilę ujrzycie coś, co wstrząśnie wami bardziej niż sztuczka z gilotyną. Ten numer jest doprawdy dużo, dużo lepszy.
Uśmiechnął się, a jego uśmiech był mroczny i osobliwy, jak uśmiech kota z Cheshire.
– Potrzebuję ochotniczki spośród widzów. Młodej kobiety.
Jego diabelskie oczy lustrowały wolno twarze z pierwszych rządów. Prestidigitator uniósł rękę i wymierzał ją złowrogo w kolejne kobiety. Przez zapierająca dech w piersiach chwilę wskazywał również na Amy, gdy nagle jego ręka nieco się przesunęła i zatrzymała na Liz. Ostatecznie jednak magik wybrał na swoją asystentkę atrakcyjną rudowłosą dziewczynę.
– O nie – powiedziała ruda. – Nie mogłabym. Nie ja.
– Oczywiście, że możesz – przekonywał Marco. – No dalej, drodzy państwo, zachęćcie tę uroczą, dzielną młodą damę.
Widzowie zareagowali burzą oklasków, a kobieta z wyraźnym wahaniem wspięła się na scenę.
Marco ujął ją za rękę, kiedy weszła na podwyższenia.
– Jak ci na imię?
– Jenny – odparła, uśmiechając się nieśmiało.
– Nie boisz się, prawda, Jenny?
– Nie – powiedziała, czerwieniąc się. Marco uśmiechnął się.
– Mądra dziewczynka! – Podprowadził ją do trumny. Stała pionowo, odchylona nieco do tyłu na ogromnych metalowych klamrach. Marco uchylił wieko.