Skurwysyn!
Od wielu lat Jason nie myślał o Amy i nie chciał tego robić. Pozostawił tę część swojego życia za sobą w dniu, w którym sędzia wysłał go do Harvardu, gdzie harował jak wól, żeby dziadek był z niego dumny. I żeby zapomnieć.
Pamiętał, jak sędzia zawołał go i powiedział, że doktor Macklin został zwolniony ze stanowiska i dlaczego. Potem już do śmierci nie wspominał o tym. Kazał Jasonowi obiecać, że nie dopuści do tego, żeby nazwisko Dewitt zostało splamione, bez względu na to, co będzie musiał zrobić…
Jason otworzył drzwi, podszedł do barku i nalał sobie łyk szkockiej. Chociaż bardzo niechętnie przyznał się do tego przed sobą, staruszek nadal kierował jego życiem. Prosto z grobu.
Zrobi to, co trzeba. Nazwisko Dewitt pozostanie czyste. Jason bardzo dobrze umiał dochowywać tajemnic.
Słowo „ulga” to za mało, by opisać to, co poczuła, gdy Blake podał jej klucz do pokoju i powiedział, że on zamieszka obok, w tym samym korytarzu. W czasie jazdy przyszło jej do głowy, że Blake będzie chciał dzielić z nią pokój. Nie była jeszcze na to gotowa.
Gastonian Inn, położony w historycznej dzielnicy Savannah, nie wyglądał na hotel, raczej na starą, odrestaurowaną rezydencję. Blake roześmiał się i powiedział, że trafiła w dziesiątkę.
Casey rozejrzała się po pokoju, w którym stało dwumetrowej szerokości łóżko z baldachimem. Był też kominek, a w łazience wielka marmurowa wanna. Blake miał zabrać ją na obiad do miasta, a następnie na wycieczkę statkiem rzecznym w świetle księżyca. Czulą się jak młoda dziewczyna przygotowująca się do szkolnego balu, chociaż nie miała bukiecika kwiatów, sukienki i sztywnej fryzury.
Ubrana w wygodne spodnie z czarnego jedwabiu oraz równie wygodną bluzkę Casey wsunęła stopy w sandały i nałożyła odrobinę koralowej szminki. Matka nie żałowała pieniędzy na jej garderobę, a gust miała znakomity. Perfumami o zapachu gardenii spryskała się za uszami i na karku. Kiedy dostrzegła swoje odbicie w dużym lustrze, kiwnęła głową z aprobatą. Nadal zdumiewało ją to, że zaledwie kilka dni wcześniej opuściła szpital psychiatryczny. Wtedy nie miała rumieńców na policzkach, czarne włosy były w strąkach, a oczy tak samo puste jak jej życie. Teraz te same oczy lśniły, wydawało się, że nawet przytyła o dwa czy trzy kilogramy.
Słysząc lekkie pukanie do drzwi, chwyciła torebkę. Na progu stał Blake w czarnej smokingowej marynarce i zwężających się ku dołowi wieczorowych spodniach. Zamiast klasycznej białej koszuli wybrał jednak czarną. Emanował seksapilem. Patrzył rozbawiony na Casey, która aż zagapiła się na niego. Odważył się i zerknął w dół.
– Spodnie mam zapięte – powiedział i się zaśmiał. Na jej twarzy mignęło zakłopotanie.
– Przepraszam. Wyglądasz dzisiaj bardzo przystojnie, zaskoczyłeś mnie – wyjaśniła, zamykając za sobą drzwi.
– To dobrze. Lubię, kiedy zastanawiasz się, co się jeszcze zdarzy. Pani, powóz czeka.
Poszli długim korytarzem, trzymając się za ręce. Kinkiety rzucały na nich złotą poświatę, a żółte i białe róże w wazonach rozsiewały odurzający aromat.
Casey nie mogła uwierzyć własnym oczom, gdy wyszli na zewnątrz. Blake mówił serio, kiedy powiedział „powóz czeka”. Wspięli się do środka karety powożonej przez woźnicę ubranego w liberię. Dwa piękne, duże konie czekały na sygnał.
Casey wciągnęła powietrze. Zapach koni, słomy i wyprawionej skóry przenikał wnętrze powozu.
Popatrzyła na Blake’a.
– Nie mogę uwierzyć, że zadałeś sobie tyle trudu.
Stukot końskich kopyt o brukowaną ulicę, ciepły wieczorny wietrzyk dmuchający łagodnie przez małe otwarte okna i Blake siedzący bardzo blisko niej – wszystko to sprawiło, że Casey poczuła się szczęśliwa. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze zazna podobnie intensywnego uczucia.
Postanowiła, że nie pozwoli, żeby coś zepsuło ten wieczór. Należał do niej i do Blake’a. I mógł być jedyny.
– Nie zadałem sobie trudu. Zadzwoniłem, podałem im numer mojej visy i voilà! – Wskazał gestem karetę.
– Co to jest visa?
– Och, to karta kredytowa. Wiesz, jak Master Charge. Tylko że teraz nazywa się MasterCard. Jest naprawdę lepsza niż gotówka.
– Byłam wystarczająco długo zamknięta, żeby świat się zmienił. – Westchnęła i wyglądała przez okno, gdy jechali przez historyczną dzielnicę Savannah.
– To park Forsytha – wyjaśnił Blake, gdy zobaczył, że pochyliła się ku oknu. – Przyciąga wielu turystów.
– Jest cudowny – stwierdziła Casey, gdy mijali słynny park.
– Tak, to prawda. Stare Savannah oferuje mnóstwo rozrywek. Można nawet zwiedzać niektóre zabytkowe rezydencje. W kilku z nich opowiada się o duchach. – Blake uśmiechnął się szeroko.
– To na pewno dobra zabawa. Chciałabym kiedyś tu wrócić. Teraz – odwróciła się w jego stronę – chcę się po prostu tym cieszyć. – Wtuliła się w zadziwiająco wygodne siedzenie. Równomierny stukot końskich kopyt uspokajał ją. Powóz nagle się zatrzymał, wytrącając Casey ze stanu odprężenia. Wyjrzała i stwierdziła, że są na East Broad Street.
Blake wręczył woźnicy napiwek i pomógł jej wysiąść. Pantofle na wysokim obcasie nie pasowały do brukowanych ulic Savannah.
Objął ją ramieniem, gdy przebijali się przez tłum zgromadzony przed Domem Piratów.
– My nie musimy czekać? – zapytała Casey, kiedy wchodzili do restauracji.
– Wczoraj zarezerwowałem stolik. Pomyślałem, że ci się tu spodoba. Ogrody, które widzieliśmy na zewnątrz, były pierwszymi eksperymentalnymi ogrodami warzywnymi w Ameryce. W osiemnastym wieku była tu gospoda dla marynarzy i podróżników.
Nie było trudno w to uwierzyć, patrząc na nieobrobione belki stropowe. Tabliczka po prawej stronie informowała, że przy budowie stropu nie użyto ani jednego gwoździa i że belki połączono za pomocą drewnianych kołków. Uśmiechnęła się, bo zdała sobie sprawę, że Blake stale ją zaskakuje.
– Coś zabawnego? – zapytał, gdy hostessa prowadziła ich przez labirynt korytarzy.
– Ty. Nigdy bym nie zgadła, że takie rzeczy na ciebie działają.
– Działają. Zawsze uwielbiałem historię. Co o tym myślisz?
– Jest tu wspaniale. Nie miałam pojęcia, że takie miejsce istnieje.
Usiadłszy w osobnej jadalni, Casey, całkowicie rozluźniona, pozwoliła Blake’owi dowodzić.
Złożył zamówienie w imieniu ich obojga. Nigdy nie widziała tyle jedzenia naraz, nie mówiąc o koszyku piknikowym, który spakowała Mabel. Podczas jazdy spróbowali trochę tego, co przygotowała kucharka, i teraz Casey cieszyła się, że zjedli tylko trochę.
Talerze z krabami królewskimi, błękitnymi i alaskimi, zapełniły stół. Ogromne krewetki pachnące słodko przyprawą Old Bay podane na stosach rozkruszonego lodu i mniejsze krewetki nałożone na podściółki z ryżu, do tego sałatka ze świeżych zielonych warzyw, które, jak powiedział im kelner, pochodziły z ogrodu restauracji. Gdyby to nie wystarczyło, kusiły ich małe bochenki chleba, a także gliniane garnuszki z masłem domowego wyrobu. Druga butelka wina dyskretnie czekała w pojemniku.
– Myślisz, że zjemy to wszystko? – zapytała Casey, gdy sięgała po kraba.
– Coś mi mówi, że gdybym założył się, że nie, na pewno bym wygrał – powiedział Blake, obierając krewetkę.
Nie był to posiłek, który pozwalałby im na przeciągłe spojrzenia i pogaduszki. Wydobywanie cennych kęsów krabów i krewetek okazało się niełatwe. Casey dwukrotnie ukłuła się kleszczami kraba i Blake pokazał jej, jak odciągnąć skorupę, używając jednego z kleszczy jako uchwytu.
Dwie godziny później byli na pokładzie „Królowej Georgii” razem z paroma setkami innych osób, które postanowiły spędzić ten wieczór na statku wolno przesuwającym się wzdłuż brzegu rzeki Savannah.