– To nawet lepiej. Tym samym w poniedziałek możemy zorganizować próbę cateringu u Mangiliego. No już, pospiesz się, czekam na ciebie w salonie.
Claudio kończy wkładać koszulę, wyczerpany pada na łóżko. Tak niewiele brakowało, jak jeszcze nigdy dotąd. Masz ci, i tak oto przepadł snu brydż. Cóż, to była pierwsza rzecz, jaka przyszła mu do głowy, z czegoś w końcu trzeba zrezygnować. Wiąże sobie krawat, odwija kołnierzyk koszuli i robi węzeł. A jeśli u Pentestich pojawią się też Accadowie? Kurwa, o tym akurat nie pomyślałem. A jeśli Filippo, który jest strasznym ćwokiem, nie załapie od razu? Wydaje mu się, jakby już go słyszał: „Ależ, Claudio, co ty opowiadasz? Ja naprawdę nie wysyłałem ci żadnego SMS-a”. I tym samym uświadamia sobie, że wolałby nie iść na tę imprezę. Zaciska wokół szyi elegancki niebieski krawat, który wybrała mu Raffaella. Po czym przegląda się w lustrze. I przez chwilę ten krawat jawi mu się jako potworny sznur wisielca.
7
Paolo siedzi w pokoju i ogląda telewizję, jednocześnie gada przez telefon, wyciągnął się na łóżku, nogi mu wystają, a kciuk podryguje pilocie w poszukiwaniu czegoś, co okazałoby się bardziej: interesujące d rozmówcy, który jest tam gdzieś po drugiej stronie.
– Cześć, ja wychodzę.
– Dokąd idziesz?
Patrzę na niego, tym razem się nie uśmiecham:
– Przejechać się.
Żałuje, że w ogóle mnie zapytał i natychmiast stara się to naprawić.
– Duplikat kluczy znajdziesz w kuchni, w szafce, po lewej stronie, tuż przed drzwiami, w ceramicznej doniczce. – Precyzyjny jak zwykle. Po czym wyjaśnia osobie, z którą wisi na telefonie, co takiego właśnie robi, dla kogo i dlaczego. Jestem bratem, który wrócił z Ameryki. I zaraz krzyczy do mnie ze swojego miejsca. – Znalazłeś? – Wkładam klucze do kieszeni i znów przechodzę obok niego. – Znalazłem. – Uśmiecha się. Już ma podjąć przerwaną rozmowę, ale zamiast tego niespodziewanie zasłania słuchawkę lewą ręką i z napięciem w głosie pyta: – Ale… Chcesz, żebym pożyczył ci samochód? – Mówi to z wyraźną troską, żałuje swojej propozycji, wydaje się zrozpaczony, iż mógłbym na nią przystać. Specjalnie chwilę zwlekam z odpowiedzią. Rozkoszuję się tym. Z drugiej strony przecież to nie ja go o to prosiłem.
– Nie, daj spokój.
– Aha, okay, okay. – Oddycha z ulgą. Od razu się rozluźnia. Po czym stara się w jakiś sposób ułatwić mi życie. – Widziałeś, Step? Sprowadziłem ci tutaj twój motocykl, stoi na dole w garażu.
– Tak, widziałem, dzięki. – Ale moje życie jest nieco bardziej skomplikowane. Wsiadam do windy i zjeżdżam do garażu. Pod szarą plandeką, w głębi parkingu widzę wystające koło. Poznaję go. Lekko nadwerężony, ale wciąż na chodzie, trochę kurzu i cała masa przejechanych kilometrów. Jednym gestem niczym torreador zrywam z niego plandekę. Oto i on. Honda Custom VF 750, niebieski metalik. Gładzę zbiornik paliwa. Palcami rysuję znak w miękkim kurzu, który drzemie na niebieskiej karoserii. Po chwili podnoszę kanapę, podłączam kable akumulatora, z powrotem ją opuszczam. Dosiadam go. Wyciągam kluczyki z kieszeni kurtki i wkładam je do stacyjki. Tuż obok silnika. Breloczek dynda rezolutnie, obraca się i odbija, raz po raz uderzając o zimny silnik. Powyżej słabe światło podświetla na zielono i czerwono zegar zapłonu. Akumulator się wyładował. Próbuję tak sobie dla picu, ale nie ma szans, żeby udało mi się odpalić. Prawą ręką wciskam czerwony przycisk. Próżne nadzieje teraz stają się faktem. Nic już się nie da zrobić. Muszę pchać. Wychodzę z garażu, prowadząc motocykl, przechylam go i opieram sobie na boku z prawej strony, największy ciężar spoczywa mi na nogach. Mięśnie mi się napinają. Krok za krokiem, powolutku, coraz szybciej. Odgłos kroków raz po raz przeplata się z chrzęstem drobnych kamyków, raz, dwa, trzy, coraz szybciej. Zostawiam za sobą podwórko i wyprowadzam go na ulicę. Teraz jeszcze szybciej. Kilka kolejnych kroków. Już wrzuciłem dwójkę. Lewą ręką wciskam sprzęgło. Właśnie teraz jest odpowiedni moment. Puszczam sprzęgło. Motocykl gwałtownie hamuje. Ale ja nie przestaję pchać, a on warkotać. Pociągam za sprzęgło i ponownie je puszczam. Krztusi się. Teraz, jeszcze raz, z całej siły. Jestem zlany potem. Wystarczy pchnąć po raz ostatni, czuję to. I rzeczywiście nagle odpala. Wyrywa do przodu. Pociągam za sprzęgło i prawą ręką dodaję gazu. Silnik się ożywia i ryczy pośród nocy, pod oknami, na ciemnej ulicy. Więcej gazu. Z rury wydechowej wydostają się stare spaliny, olbrzymie kłęby, które krztuszą się przeszłością, latami bezczynności. Więcej gazu. Rozsiadam się wygodnie i włączam światła. Po chwili puszczam sprzęgło i ruszam przed siebie w noc niesiony wiatrem. Cały spocony, pędzę przed siebie via Famesina i momentalnie robię się suchy. Przejeżdżam pod wiaduktem. Wjeżdżam w zakręt, biorę go, niemal kładąc się na jezdni, nie zwalniam. Spuszczam trochę z gazu po to tylko, żeby dodać go w połowie zakrętu i ponownie spieszyć. Zarzuca motorem. Dodaję więcej gazu, na co maszyna, niczym posłuszne psisko, razem ze mną pruje przed siebie w stronę Ponte Milvio, za kościołem stoi Pallotta, te tysiące pizz, które tam zjadłem, na lewo Gianfornaio i kwiaciarnia nieopodal. Kurwa mać, ileż kwiatów stamtąd wysłałem, właściciel dawał największe zniżki ze wszystkich. Zatrzęsienie kwiatów, za każdym razem innych, za każdym razem dla Jednej i tej samej. Wcale o tym nie myślę, nie chcę o tym myśleć. Pistola, sprzedawca arbuzów, stoi na zewnątrz i wypróbowuje komórkę. Naciskam dwa razy na klakson, patrzy na mnie. Witam się z nim, ale mnie nie poznaje. Później go odwiedzę, by mu o sobie przypomnieć. Mam to gdzieś, dodaję gazu i przepadam w ciemnościach. Ja pierdolę… Jakiż ten Rzym piękny. Brakowało mi ciebie. Dodaję więcej gazu i jadę przed siebie Lungotevere. Wymijam zygzakiem samochody. Z prawej, z lewej… Wreszcie rozpędzony zjeżdżam na pobocze. Ocieram się o sosny rosnące wzdłuż Poro Italico. Jakieś kurewki już się rozlokowały przy swoich jeszcze nierozpalonych ogniskach. Wałki tłuszczu, które formują im się na nogach, są podtrzymywane jedynie przez przyciasne podkolanówki. Jedna z nich zgrywa nie w ciemię bitą albo rzeczywiście jest niegłupia i czyta gazetę.
Rozdziawia usta i śmieje się ordynarnie z jakiejś bzdury, którą dopiero co przeczytała. Może chodzi o coś smutnego, tyle że do niej to nie dotarło. Inna z kolei rozsiadła się na małym rozkładanym leżaku, ma przy sobie krzyżówki i z długopisem w ręku rozwala jedną po drugiej. Pisze co popadnie albo rzeczywiście zna hasła. Dodaję więcej gazu i jednocześnie redukuję biegi. Piątka, czwórka, trójka, ostry zakręt po prawej. Kawałek dalej hamuję przed cineporto – kinem pod gołym niebem. Wystawiam podnóżek i zsiadam z motoru. Dziewczyny zbite w grupki zaśmiewają się rozbawione i palą papierosy, poza zasięgiem wzroku rodziców, wciąż żyjących złudzeniami. Jedna blondynka z krótkimi włosami i przesadnym makijażem przygląda mi się i szturcha łokciem przyjaciółkę. Brunetkę, z orzechowymi oczami, fryzurą na pieczarkę, która siedzi z nogą na nogę na hondzie SH 50 w kolorze szarobrunatnym. Ta z kolei patrzy na mnie porażona, zastyga z otwartymi ustami. Przeciągam sobie dłonią po krótkich włosach z tyłu głowy. Jestem opalony, szczupły, uśmiecham się, dopisuje mi dobre samopoczucie. Jestem wyluzowany. Mam ochotę na zimne piwo i na oglądanie filmu. Mam ochotę na coś jeszcze, szczerze powiedziawszy, ale wiem, że nic z tego.
– Step, nie wierzę własnym oczom!
Brunetka zsiada z hondy SH 50 i biegnie mi na spotkanie, wydzierając się jak szalona. Patrzę na nią, usiłując dojść, co to za jedna. Ale już po chwili doznaję olśnienia: to Pallina. Wierzyć się nie chce… Pallina. Pallina, kobieta mojego przyjaciela, mojego najlepszego przyjaciela. Pollo, towarzysza pierwszych ekscesów alkoholowych, pierwszych spotkań z dziewczynami, tysięcy bzdetów, żartów i poszturchiwań, walk, kiedy to tarzaliśmy się na ziemi, w deszczu, w błocie, w środku nocy, podczas mrozu, w upał, gdy wakacje od życia trwały w najlepsze. I te wspólnie wypalone papierosy, te setki litrów wypitego piwa, właśnie. Pollo i tysiące wyścigów na motorze, z ostatnim włącznie…