– Obojętni i znudzeni. Czyż nie fajniej jest mieć do czynienia z moimi przyjaciółmi, co? Ja pierdolę! Rozrabiają, bekają, wdają się w bójki, nie płacą, a jeśli już, to się wydzierają i domagają rachunku nieprzekraczającego jednego euro na głowę albo czegoś w tym stylu, ale przynajmniej dla nich życie nie polega na wegetacji, kurwa mać.
Gin się uśmiecha.
– Tak, tak, masz rację, przynajmniej w tym wypadku masz rację.
I to mi wystarczy, niczego więcej nie chcę. A w każdym razie przynajmniej nie teraz.
– Dobra, ale weź się teraz odpręż, Step, zwłaszcza że masz co innego na głowie.
– To znaczy?
– Musisz jakoś to z panem załatwić.
Odwracam się, za plecami stoi uśmiechnięty kelner. Zupełnie się nie zorientowałem.
– Czy można?
Nie udaje mi się odpowiedzieć mu choćby słowem. Koleś wychyla się do przodu i bierze rachunek spod talerzyka ze sztucznego srebra. Zupełnie nie słyszałem, jak się tu zbliżał i stanął mi tuż za plecami. Dziwne, wcale to do mnie niepodobne. Właśnie, z Gin po raz pierwszy się odprężyłem. Czy to dobrze?
– Razem będzie jedenaście euro, proszę pana.
Wykonuję dokładnie ten sam manewr, co tamten plugawy koleś z pogrążonej w marazmie pary, i wyciągam z kieszeni portfel. Rozkładam go i się uśmiecham.
– Całe szczęście.
– Co takiego?
– Że różnimy się od tamtej paskudnej pary.
– To znaczy?
Gin patrzy na mnie, unosząc brew.
– Wyrażaj się jaśniej!
– To bardzo proste. Ty musisz zapłacić, bo ja jestem bez grosza.
– Wolałabym nie popadać w ekstrawagancję, byle tylko się od nich odróżniać. To znaczy, byłoby lepiej, gdybyśmy byli identyczni jak tamci dwoje i to ty uiściłbyś rachunek.
Gin cała elegancka i uśmiechnięta, perfekcyjnie ubrana i umalowana, krzywi się do mnie, siląc się na ironię. Po chwili uśmiecha się jeszcze do kelnera, przepraszając go za to, że każemy mu czekać. Otwiera torebkę, wyciąga portfel, zagląda do niego i tym razem już nie stać jej na uśmiech. Wręcz przeciwnie, robi się nieporadna i się rumieni.
– Różnimy się od tamtych dwojga, i to jeszcze jak. Ja też nie mam przy sobie grosza. – I spogląda na kelnera. – Wie pan, specjalnie się przebrałam, bo mam zjeść obiad z krewnymi i ponieważ to oni mają płacić, zupełnie zapomniałam o pieniądzach.
– To źle…
Kelner od razu przybiera inny ton i wyraz twarzy. Cała jego uprzejmość znika bez śladu. Chyba ten dojrzały, starszy już mężczyzna czuje się wystrychnięty na dudka przez tych dwoje młodych gości.
– Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Staram się zapanować nad sytuacją.
– Proszę posłuchać, odprowadzę tę młodą damę do samochodu, pojadę do bankomatu, żeby wypłacić pieniądze, i wrócę tu do pana uregulować należność.
– Tak, pewnie… a ja się nazywam Joe Condor! Czy wyglądam aż na takiego frajera? Wyciągajcie pieniądze albo wzywam policję.
Uśmiecham się do Gin. – Przepraszam. – Podnoszę się i biorę kelnera pod ramię, wpierw delikatnie, ale już po chwili, kiedy zaczyna stawiać opór: – Ale czego ty ode mnie chcesz, siedź na miejscu. – Ściskam go mocniej i odciągam daleko od naszego stolika.
– Okay, panie kelnerze. Wina jest po naszej stronie, ale nie ma co przeciągać niepotrzebnie całej sprawy. Nie mamy zamiaru zakosić jedenastu euro. Czy to jest jasne?
– Ale ja…
Ściskam jeszcze mocniej, tym razem zdecydowanie. Widzę na jego twarzy grymas bólu i zaraz zwalniam uścisk.
– Proszę, raz jeszcze zwracam się do pana z uprzejmą prośbą. Pierwszy raz wyskoczyłem gdzieś z tą dziewczyną… – Może akurat to wyznanie bardziej niż jakiekolwiek inne wzruszyło go i przekonało, bo przytakuje.
– Okay, w takim razie oczekuję, że wkrótce się pan tu pojawi. Wracamy do stolika. Uśmiecham się do Gin. – Wszystko gra. – Gin się podnosi i patrzy na kelnera szczerze zmartwiona.
– Naprawdę bardzo mi przykro.
– Och, proszę się nie martwić. Takie rzeczy się zdarzają.
Uśmiecham się do kelnera. A on patrzy na mnie. Myślę, że usiłuje wybadać, czy rzeczywiście wrócę, czy też nie.
– Proszę tylko nie przychodzić zbyt późno.
– Niech się pan nie martwi.
I odchodzimy. Żegnani uprzejmym uśmiechem oraz odrobiną godnej nadziei.
37
Siedzę tuż za Stepem, na motorze, na jego motorze, a myśli unosi mi wiatr. No, przyjrzyj mu się tylko. W co ty się wpakowałaś, Gin? Toż to absurd. Pierwsze wspólne wyjście, a właściwie drugie. Na pierwszym spotkaniu, jakkolwiek by na to patrzeć, on i jego przyjaciele uciekli z tamtego lokalu. Jak mu tam? Pułkownik. A teraz, dzisiaj, a konkretnie dzisiaj rano, trafiła mu się taka okazja, kolosalna – spotkania się z tobą na wyłączność, wyjścia z Gin, jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną, wspaniałą. A on co robi? Zjawia się bez grosza. Niewiele brakuje, żeby nas w końcu przymknęli. Czysty obłęd.
Mój wujek Ardisio powiedziałby niechybnie: – „Ostrożnie, ostrożnie Ginevro, to nie jest książę, władca całej ziemi”. – Już sobie wyobrażam jego głos, cały schrypnięty, wchodzący na wysokie rejestry, z tak charakterystycznym dla niego „e” ścieśnionym, przechodzącym w „i”, i „te”, które z łatwością przechodzi w „de”… „Osdrożni, osdrożni, księżniczko…”. Wujek Ardisio. „Den książę do świniopas… Choćby jednego kwiadka dla mojej księżniczki, musisz zamknąć oczy i na siłę przywołać marzenia… Osdrożni, osdrożni… księżniczko…”. Kręcę głową, a on to dostrzega, udaję, że patrzę gdzie indziej. Ale wciąż mi się przygląda, patrzy w lusterko i odchyla się do tyłu, tak bym mogła go usłyszeć.
– Co jest? Totalnie się skompromitowałem?
– A to dlaczego?
– Pierwsze wspólne wyjście, nie ja płacę, praktycznie ciebie w to wrabiam, a co gorsza, niewiele brakuje, żeby nas aresztowali. Wiem dobrze, co sobie myślisz…
Step się uśmiecha i zaczyna mówić falsetem, usiłując ją naśladować. – Właśnie, wiedziałam, że nie można się po nim spodziewać niczego dobrego.
I nie przestaje się skarżyć. Ja trzymam się swego.
– No popatrz tylko, na kogo trafiłam. Ach, gdyby dowiedzieli się o tym moi rodzice…
Step się uśmiecha i ciągnie dalej, wcale niezrażony. No, przejrzał na wylot wszystkie moje myśli. Ale nie da się ukryć, że ma swój urok. Staram się nie śmiać, ale mi się to nie udaje.
– Trafiłem w dziesiątkę, prawda? Przyznaj się, szczerze.
– Nie, właśnie myślałam o tym, co by na to powiedział mój wujek Ardisio.
– A widzisz? Dobra, czyli jednak ten twój uśmieszek zdradził choć część prawdy.
– Nazwałby cię księciem świniopasów!
– Mnie? – Zgrywam twardziela. – Tylko by spróbował.
Zatrzymuję się. Gin zsiada tuż przy swoim samochodzie. Jest pogodna, rozbawiona, naprawdę elegancka. Stoi tak przez chwilę, w lekkim rozkroku, z włosami opadającymi na oczy, pochłonięta poszukiwaniem kluczyków w torebce. Ma malutką torebkę, ale najwyraźniej musi w niej nosić całą masę rzeczy. Gin przetrząsa jej zawartość, grzebie, przekłada rzeczy z jednej strony na drugą. Ja tymczasem się jej przyglądam, kiedy tak stoi oprawiona w ramę łuku z trawertynu, przy wjeździe na via Veneto, porażając swoją współczesną urodą zderzoną z tą starożytną oprawą.
Lekki wietrzyk pieści przezroczystą tkaninę jej spódnicy. Spod tego jasnego błękitu, spoza kwiatowego deseniu przebija jednolity i wyraźny lazur, który nieco wyżej przesłania to, co się skrywa między jej wciąż jeszcze opalonymi nogami – zakazany kwiat.
– Mam je! Och, sama nie wiem jak, ale zawsze lądują na samym dnie. Wyciąga z torebki kluczyki przyczepione do czarnej owieczki.