Zupełnie jak ona. Uśmiecha się i rozsmarowuje miód na jeszcze ciepłym pieczywie, dopiero co zapieczonym, idealnie przyrumienionym, w sam raz. Kładzie na nim kawałek sera i bierze duży kęs, gryzie zdecydowanie, ale bez pośpiechu, a tymczasem drugą ręką powstrzymuje rozszalałe okruszki, które lecą, gdzie popadnie. I zaraz pociera opuszkami palców o dłoń, jakby brzdąkała, wykonując jakąś dziwną melodię, i strąca okruszki na mały talerzyk, obok niedokończonego pieczywa, a drugą ręką sięga po kieliszek traminera i małym łykiem popija kęs, który ma w ustach.
Jest wprost doskonała, kurwa, czysty ideał, wiem o tym. Drobne gesty… Jakiż mają sens, sam nie wiem… Choć tak naprawdę… Wiem dobrze. Traminer ma to do siebie, że szybko znika, chłodny, z charakterystycznym posmakiem. Orzeźwia. Wypijamy kieliszek za kieliszkiem. Tak. Wiem, czysty ideał. I po tym, co przychodzi mi do głowy, po tym, jak się tak zapętlam, a to „wiem dobrze”, a to znów „sam nie wiem” orientuję się, że alkohol zdążył już uderzyć mi do głowy. Czekam, aż skończy ostatni kęs, kładę pieniądze na stół i ją porywam.
– Chodź, idziemy.
– Ale dokąd?
– Każdy lokal ma inną specjalność.
I wybiegamy stamtąd, tak po prostu, trochę odurzeni winem, wyraźnie rozbawieni. Odprowadzani ciekawskimi spojrzeniami, mijamy poro/stawiane stoliki, a siedzący przy nich klienci odwracają głowy, żeby się nam przyjrzeć, podejrzeć, przypatrzeć się tym dwojgu nieznajomym… My dwoje, meteory przypadkowej nocy, w przypadkowym lokalu, w jeszcze bardziej przypadkowym momencie, ale za to wyłącznie naszym. Tak jak i cały ten rajd od knajpy do knajpy.
– Ej, Step?
– Tak?
– O ile jeszcze baz postojowych zahaczymy?
– O co ci chodzi?
– No bo skoro wszędzie coś jemy, chciałabym wiedzieć, ile mamy jeszcze przed sobą, w przeciwnym razie boję się, że pęknę. Tak z grubsza, w ilu jeszcze lokalach się zatrzymamy?
– Dwudziestu jeden!
Odpowiadam pewnie, lekko zniecierpliwiony, a co to, kurwa. Sorry, słowem się nawet nie zająknie, a bo ja wiem: ale fajny pomysł, oryginalny, zabawny. Gin nagle przystaje. Zatrzymuje się na środku ulicy i zapiera się nogami.
– Co jest?
Chwyta mnie błyskawicznie za kurtkę i przyciąga do siebie obydwiema rękami, trzymając mnie za poły.
– Powiedz mi, komu to zwinąłeś?
– Audi A4? Już ci przecież mówiłem, mojemu bratu…
– Nie, ten pomysł. Żeby w każdym lokalu jeść coś innego, po kim to powtarzasz?
Śmieję się, kręcąc głową, bardziej pijany niż kiedykolwiek, jestem pod równie silnym wpływem humoru etylowego.
– Sam to wymyśliłem.
– Chcesz powiedzieć, że sam pomysł od początku do końca był tylko twój, że nie podprowadziłeś go nikomu? I nie ściągnąłeś go z jakiejś książki czy z jakiegoś romantycznego filmu albo z jakiejś zasłyszanej od innych historii, którą sobie wszyscy w kółko opowiadają?
Rozkładam ręce i lekko wzruszam ramionami. – Od początku do końca tylko mój własny. – I uśmiechając się, dodaję: – Przyszedł mi do głowy ot tak… – Pstrykam palcami. Gin nadal trzyma mnie za poły kurtki i wpatruje się we mnie, wciąż z lekkim powątpiewaniem na twarzy.
– I jeszcze z żadną inną tego nie robiłeś?
– Nie. Tylko z tobą. Jeśli już o tym mowa, to nawet w tych wszystkich miejscach, które wybrałem, nigdy dotąd nie byłem z żadną inną dziewczyną.
Puszcza mnie od razu, odpychając od siebie.
– Weź, spadaj! Teraz to już przegiąłeś!
Nadyma buzię, po czym gwałtownie wypuszcza z niej powietrze, naśladując odgłos, jaki wydaje pękająca piłeczka.
– Kit! Ha, ha, Step wciska kit.
Skanduje to prawie jak wyliczankę. W mig chwytam ją za poły kurtki i obracam w miejscu, zanim odejdzie zbyt daleko. Wykonuje półobrót i przystaje, prawie dotykając mojej twarzy. Swoimi ustami.
– Okay, kitowałem. Ale zawsze tylko w większym gronie. Nigdy sam, tak jak teraz z tobą…
– Okay, brzmi już lepiej. Jakoś łatwiej mi w to uwierzyć.
– Musisz w to uwierzyć.
Głos mi się obniża i aż sam się dziwię, słysząc, jak bardzo jest zdławiony, przechodzi nieomal w szept, z twarzą wtuloną w jej szyję, mówię do niej na ucho, ustami muskając jej włosy. Patrzę jej prosto w oczy, uśmiecham się szczerze. Docenia to, wierzy mi. Ale chcę utwierdzić ją w tym przekonaniu. – Przysięgam… – I tym razem ufa mi bez zastrzeżeń. Odwzajemnia mój uśmiech i daje się ponieść. Pocałunek. Wilgotny pocałunek, powolny pocałunek, pocałunek wcale nienachalny. Pocałunek o smaku traminera, lekki pocałunek, pocałunek języków, które ze sobą walczą, surfujący pocałunek, pocałunek na fali, pocałunek z kąsaniem, pocałunek, jakbyśmy się chcieli posunąć dalej, ale się powstrzymali. Pocałunek nie wolno. Pocałunek, co to ludzie patrzą…
42
Sama nie mogę w to uwierzyć. Ja, Gin, tutaj, na via del Governo Vecchio, całuję się z nim na ulicy. Pośród ludzi, którzy nas mijają, którzy na mnie patrzą, którzy przystają, którzy się we mnie wpatrują… A ja tkwię na samym środku ulicy. I wcale o tym nie myślę, wcale się nie rozglądam, wcale się nie martwię. Mam zamknięte oczy. Naokoło są ludzie. Właśnie, myślę sobie, że ktoś mógłby teraz nawet stać w odległo- i pięciu centymetrów od nas i gapić się na nasz pocałunek. Minimalnie unoszę prawą powiekę. Nic. Wszystko spokojnie. Zamykam. Kto wie, czy przypadkiem z drugiej strony… Wisi mi to! Ja i Step. Tego jestem pewna. Obejmuję go mocniej i całujemy się dalej, beztrosko, niczego nie roztrząsając. A już po chwili wybuchamy śmiechem, kto wie dlaczego. Chyba dlatego, że przesunął trochę rękę, dotknął mojego biodra i zanim się zorientował, ręka sama powędrowała nie wiedzieć dokąd. Ale przyznaję się całkiem szczerze. Mnie nic podobnego nawet przez myśl nie przeszło. Po prostu w pewnym momencie zachciało mi się śmiać, i tyle. I jemu tak samo. Tak też zrobiliśmy! Wybuchnęliśmy śmiechem. Prawy policzek wtulam sobie w ramię, śmieję się, obracam bokiem i czuję, jak przechodzi mnie dreszcz… Chyba nawet dreszcz pożądania.
– No już, chodź, czekają na nas Pierwsi w swojej klasie.
– A kto to taki, twoi przyjaciele kujony?
– No co ty! To lokal, w którym serwują wyłącznie pierwsze dania, same makarony.
– A tam, dobra, skąd możesz wiedzieć. A nuż kucharz jest z wykształcenia filozofem. – W ten oto sposób staram się rozwinąć mój poprzedni żarcik, rodem z debilnych komedii braci Vanzina. Ze Stepem to się da zrobić. Kto wie, może nawet obydwaj bracia, pomimo wszystkich swoich sukcesów, usłyszawszy mnie, sami wybuchnęliby śmiechem.
Właścicielem okazuje się niejaki Alberto. Wita się z nami, jest uprzejmy, prowadzi do stolika i doradza nam, byśmy zamówili, jak sam to nazywa, „tryptyk". – Kluski z pesto, tortelloni z cukinią i ryż z szampanem i krewetkami.
Patrzymy na siebie i potakujemy skinieniem głowy, OK, dobra, tak. Słuchaj, Alberto, a tak w ogóle, to dlaczego nie zostawisz nas samych?
– A co do picia?
Step pyta, czy jest białe wino, a przynajmniej tak mi się wydaje. Ale nie usłyszałam dokładnie… Farfallina albo coś w tym stylu.
– Świetnie. – Za to Alberto, który doskonale wszystko zrozumiał, odchodzi od naszego stolika.
Rozglądam się po lokalu. Łuki wykonane z zabytkowych cegieł, kamienie, które wystają ze ścian, biel, brąz, czerwień, światła zwrócone w górę. Spuszczam wzrok. Ceglasta terakota, idealna, całkiem nowa. Trochę dalej, w głębi, kuchnia. Wszystko stylizowane na dawne czasy, żelazo, ciemniejsze elementy, żeliwo, a także inne materiały i drzwi dwuskrzydłowe, które uderzają o siebie krawędziami niczym te w saloonach, bo akurat przechodzi przez nie chłopak z gorącym i parującym półmiskiem, ale nikt do niego nie strzela. A wręcz przeciwnie, jacyś ludzie od jednego ze stolików dają mu znać, zadowoleni, że ich zauważył. Kto wie, od jak dawna już czekali.