– Chodź!
Pomagam jej wysiąść, a ona podąża w ślad za mną jak urzeczona.
– Ale zrozum tylko, że…
– Ciii! Mów cicho, ludzie tutaj śpią.
– Tak, dobrze. Ale chciałam ci tylko powiedzieć… Zrozum, że tutaj o tej porze nie udzielają ślubów. A poza tym nawet jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Ja chcę, żeby było jak w bajce, już ci to mówiłam.
– To znaczy?
– Biała suknia z dekoltem, wiązanka różnych gatunków kwiatów z kłosami i piękny kościół, cały pośród zieleni albo nie, nad brzegiem morza.
Śmieje się.
– A widzisz, że sama wciąż jesteś jeszcze niezdecydowana?
– Jak to?
– To pośród zieleni czy nad morzem?
– Ach, myślałam, że chodzi ci o to, iż jestem niezdecydowana, czy cię poślubić, czy też nie.
– Nie, w tym wypadku akurat jesteś zdecydowana na sto procent. Wszystko byś za to dała.
Przyciągam ją do siebie i próbuję pocałować.
– Zarozumiały i niezbyt romantyczny.
– Dlaczego niezbyt romantyczny?
– Nie składa się zawoalowanych propozycji. Ha, ha! – Udaje, że ją to bawi i wymyka mi się z uścisku, niczym ryba wywija się z sieci i ucieka, pędząc przed siebie, ogląda się dopiero za rogiem. Jestem tuż za nią. To raptem chwila. Wpadamy na piazza del Campidoglio. Światło pada na nas z góry. Na środku pomnik z tabliczką. Oczywiście trwają prace renowacyjne. Zatrzymujemy się, wprawdzie jesteśmy blisko, ale jednak rozdzieleni. Wszystko wydaje się takie piękne, a już zwłaszcza ona. Wychyla się zza pomnika.
– No i co z tobą? Już masz dość?
Udaję, że wyrywam do przodu, ona daje się nabrać i ucieka, chowa się za pomnikiem. Ja tymczasem biegnę od drugiej strony i bum, chwytam ją z zaskoczenia. Krzyczy.
– Nie… zostaw!
Podnoszę ją i zabieram. Na własną rękę uskuteczniam porwanie Sabinek albo coś w tym stylu. Byle dalej od światła i byle zejść z widoku. Docieramy pod kolumnady, gdzie panuje półmrok. Stawiam ją na ziemi, a ona obciąga sobie kurtkę, zakrywając ledwie odsłonięty brzuch, gładki i jędrny. Odgarniam Gin włosy, odsłaniając przy tym jej twarz, lekko zarumienioną pod wpływem niedawnego biegu albo dlatego, że ukrywa jakiś wstydliwy sekret, a może z jakiegoś jeszcze innego powodu. Jej klatka piersiowa gwałtownie unosi się i opada, ale z czasem stopniowo zwalnia.
– Ale ci serce mocno wali, co?
Moja dłoń na jej biodrze. Pod kurtką, pod koszulką, lekka, prawie taka jak zwyczajny dreszcz, i to na jej własnej skórze. Ona zamyka oczy, a ja powoli sunę w górę, brzegiem dłoni dotykam jej bioder, jeszcze wyżej, pleców aż po same ramiona. Rozchylam palce i przyciągam ją do siebie, tulę, przywieram do niej całym ciałem, całuję. Z tyłu za plecami mamy kolumnę nieco niższą od pozostałych, o szerszym od nich przekroju. Popycham ją delikatnie w tamtą stronę, tak by powoli mogła się na niej ułożyć. Ona nie waha się ani chwili. Jej włosy, jej ciało lgną do tej starożytnej powierzchni, sponiewieranej przez miniony czas, poprzecinanej spłowiała siatką żyłek, do tego marmurowego blatu z mnóstwem otworków, po którym widać oznaki zmęczenia, bo też w końcu już niejedno w życiu widział… Nogami oplotła mnie w pasie, zaciska mi je lekko na biodrach i kołysze mną raz w prawo, raz w lewo. Daję się jej ponieść. A tymczasem moje ręce zapuszczają się spokojnie i błądzą sobie wzdłuż jej paska, samych spodni, wokół guzików. Bez pośpiechu, bez… uwalniania czegokolwiek. Bez nadmiernej pożądliwości. Na razie. I nagle Gin odwraca się w lewo, otwiera oczy i rozgląda się wytrzeszczonym wzrokiem.
– Tam coś musi być!
Przestraszona, dociekliwa, chyba nawet trochę poirytowana. Wpatruję się uważniej w mrok, wciąż jeszcze odurzony, na lekkim miłosnym haju.
– To nic. Jakiś kloszard.
– I ty to nazywasz nic? Chyba oszalałeś.
I podrywa się bezzwłocznie. A ja, choć nic nie słyszałem, tym bardziej że nie mam najmniejszej ochoty wdawać się w awanturę, biorę ją za rękę. Pomagam jej. I uciekamy przed siebie, zostawiając za plecami tę przepołowioną starożytną kolumnę oraz tamtą postać mniej lub bardziej współczesną, pogrążone w mroku. Niczym w labiryncie posuwamy się naprzód, pośród zaszytej w ciemności zieleni i mniej lub bardziej łagodnych świateł padających na Forum Romanum. Gdzieś daleko w dole majaczą starożytne kolumny, filary i budowle. Jakaś odchodząca od piazza del Campidoglio uliczka gramoli się w górę. Kunsztownie zdobione tarasy z małymi balustradami, wysypana żwirem ziemia, wypielęgnowana zieleń, dziko rosnące krzewy. Całe miasto u naszych stóp. – Rupe Tarpea.
I tak zastygamy, zawieszeni w próżni tych ruin, pod murkiem, na idealnie osłoniętym, pogrążonym w ciemności skrawku przestrzeni, z ukrytą ławeczką. Gin już wyraźnie spokojniejsza rozgląda się wokół.
– Tu już nikt nas nie dojrzy.
– Ty mnie widzisz.
– Jeśli chcesz, to mogę zamknąć oczy.
Nie mówi tak, nie mówi nie. Nic nie mówi. Ale oddycha tuż przy moim uchu, kiedy ją rozbieram. Zdejmuję z niej kurtkę, bluzeczkę, rzucam je na ławkę, ale zaraz same się z niej zsuwają i lądują w nieładzie wprost na ziemi, pośród jeszcze czarniejszej nocy. Ściągam jej buty i spodnie, rozbieramy siebie nawzajem. W pewnym momencie przerywamy. Ona stoi przede mną, zakrywa sobie piersi, sama się obejmuje, skrzyżowawszy ręce na ramionach, z włosami skąpanymi w księżycowej poświacie, naga, tylko w majtkach, które ją zasłaniają małym trójkącikiem. Nie mogę w to uwierzyć. Ona, Gin. Ta sama Gin, która chciała mnie zrobić na 20 euro.
– Ej, a ty co, gapisz się na mnie?
– Nie powiedziałaś, że mi nie wolno. A poza tym się mylisz, mam zamknięte oczy.
Skądś, z jakiegoś lokalu czy też otwartego na oścież okna dochodzą odległe dźwięki stereo. Won'tyou stop me, stop me, stop me… Nie. Nie chcesz, Gin. Wiedzą o tym dobrze także kolesie z Planet Funk.
– Ale z ciebie kłamczuch.
I zabiera ręce, tak że wreszcie mogę na nią popatrzeć, a przy tym się uśmiecha. W końcu podchodzi do mnie, staje w lekkim rozkroku. Nie rusza się i tylko się we mnie wpatruje.
– Słuchaj…
– Ciii… nic nie mówmy.
Całuję ją i powoli zsuwam z niej majtki.
– Nie, mam ochotę porozmawiać. Po pierwsze, czy masz… tak, no wiesz… to co trzeba?
– Mam… – śmieję się. – Mam.
– No tak, wiedziałam, nosisz je w kieszeni czy w portfelu? A może je kupiłeś tuż przed tym, zanim po mnie przyjechałeś? Bo a nuż już wtedy byłeś pewien, że tak to się skończy! No, jeśli chcesz, to możemy to zrobić bez…
– Przyznaj się, jak najszybciej chciałabyś mieć rozkosznego bobaska: pięknego, inteligentnego, silnego tak samo jak ja, co?
– Sorry, ale to znaczy, że po mnie nic nie odziedziczy?
– Niech ci będzie… Wady może mieć po tobie.
– Straszny z ciebie głupek. Ale nie, bez żartów, to w końcu masz czy nie… no, wiesz co!?
– Spoko, spoko, prawdę powiedziawszy, nie od razu miałem…
– No, pewnie, a teraz już masz, a niby od kogo? Od kloszarda?
– Nie, od Tancerza, mojego przyjaciela z klubu Follia. Podszedł do mnie, włożył mi je do kieszeni i powiedział…
– Co ci powiedział?
– Powodzenia… Jest naprawdę ładna, ale nie sądzę, by ci się udało.
– Jaki kłamczuch z ciebie…
– Ale to prawda! No, może nie użył dokładnie takich słów, ale sens był taki sam, mniej więcej.
– I jeszcze jedno…
– Nie, już dosyć gadania…
Przyciągam ją do siebie. Całuję w szyję, odrzuca włosy do tyłu, a ja, mały wampir, nie przestaję się do niej przysysać, rozkoszując się jej smakiem, zapachem, oddechem. Mam wrażenie, jakby moja dłoń sama ją pieściła, błądząc jej po biodrach, wokół talii, między nogami, tam, gdzie kiedyś rozwinie się życie. Słyszę, jak cicho wzdycha, z chwili na chwilę coraz szybciej, i jednocześnie wije mi się w ramionach, prawie jakby tańczyła, łagodnie, w górę i w dół, nie myśląc o niczym innym, nie zasłaniając się fałszywym wstydem, uśmiechnięta, patrzy na mnie spod przymkniętych powiek, jest przy tym taka spokojna i pogodna, że aż mnie to peszy. I jakby tego było mało, kiedy sięgam ręką, żeby wyjąć to, co nam zagwarantuje pełne bezpieczeństwo…