Выбрать главу

– Nie, tylko że wydaje mi się to dziwne… I jak było?

– Jak było? A skąd ja mogę wiedzieć, przecież na razie nie mam porównania.

– Tak, ale tak ogólnie, dobrze ci było, bolało cię, miałaś orgazm, w jakich pozycjach to zrobiliście? Gdzie byliście?

– O Boże, nie mogę w to uwierzyć, jesteś jak rozpędzona lawina, nic tylko zasypujesz mnie pytaniami, no co ty?

– Taka już jestem!

– Czyli jaka?

– Rozpędzona lawina.

– Okay, byliśmy na Campidoglio. Tam zaczęliśmy… potem przenieśliśmy się na Forum Romanum…

– I czy tam się okazało, że ma u ciebie aż takie fory?

– Ele!!! Dlaczego zawsze musisz mi wszystko zepsuć? Było cudownie. Jeśli nie przestaniesz, to nic ci już nie opowiem.

– Ej, słuchaj, jeśli ty nie przestaniesz, to ja jak nic upomnę się o swoje prawa.

Nie mogę w to uwierzyć. To jego głos. Ja i Ele odwracamy się gwałtownie. Mamy ich jak na dłoni, siedzą dwa rzędy za nami. Step i Marcantonio. Wszystko słyszeli. Ale od kiedy tam siedzą? Co ja takiego powiedziałam? O czym mówiłam? W ułamku sekundy pospiesznie analizuję całe moje ostatnie pół godziny… moje życie, moje słowa. O Boże! Co ja takiego jej naopowiadałam? Coś tak, trochę jej powiedziałam. Ale od kiedy oni tam w ogóle siedzą? Jestem skompromitowana, skończona, chciałabym zapaść się pod ziemię. Z drugiej strony to przecież TdV Teatro delie Vittorie, świątynia rozrywki. To tutaj była ta kukiełka. Provolino. Co on takiego zawsze mówił? – Pysiaczku ty mój, trzymaj gębę na kłódkę. – I gdybym była jak Carra, chciałabym postąpić tak samo jak tamta czarno-biała postać. Maga Maghella – Wróżka Czary Mary. I zniknąć. Ale zamiast tego trafiam na spojrzenie Stepa, który unosi brew:

– No, słowem, całkiem nieźle się spisaliśmy, czyż nie? Prawda, Gin?

– Uśmiecha się rozbawiony. Nie wiem, co powiedzieć… Nie, nie mógł znów aż tak wiele usłyszeć. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Marcantonio przerywa tę dramatyczną ciszę. – I co robimy dziś wieczór? No, po tych wszystkich pięknych opowieściach moglibyśmy właściwie uznać się za członków klubu dla miłośników orgii. – Marcantonio patrzy na mnie. Ma takie intensywne spojrzenie. Nabiera mnie. A przynajmniej mam taką nadzieję… – Może się powymieniamy partnerami? – Ele wybucha śmiechem, patrzy przy tym na mnie. – To wcale nie jest taki zły pomysł. Z tobą. Gin, to by dopiero było! – Marcantonio podchodzi i gładzi mnie po włosach. Step nie rusza się z miejsca i z zapamiętaniem buja się na krześle, w przód i w tył. Ja sama już nie wiem, co robić. Czuję się, jakby brakowało mi tchu. Robię się czerwona, a w każdym razie tak mi się zdaje. Spuszczam wzrok i się obruszam. Włosy sprawiają wrażenie, jakby były pod napięciem elektrycznym. I dzieje się cud.

– No i co, wszyscy już gotowi? Zaczynamy próbę.

Te słowa asystenta studia wywołują ogólny popłoch. A może szefa studia, nie mam pojęcia. Kimkolwiek by był, ocalił mi skórę. Czmycham stamtąd, ale już po chwili zawracam. Widzę, że jest przygotowany na to, co zaraz zrobię, chyba nawet lepiej się składa. Podchodzę bliżej i go wołam.

– Step? – Odwraca się. Całuję go lekko w usta. No i proszę, już po wszystkim. Step patrzy na mnie. Uśmiecha się tak, jak tylko on jeden potrafi.

– To wszystko?

Nie mam zamiaru mu ustępować.

– Tak, to wszystko. Na razie.

I nie dodając już nic więcej, oddalam się zupełnie spokojna. Szef studia podchodzi do Stepa.

– Świetna dziewczyna.

– Rewelacyjna.

– Jak się nazywa?

– Ginevra, dla przyjaciół Gin.

– Jest naprawdę świetna.

Szef studia odchodzi. Ale ja, na wszelki wypadek, wołam do niego.

– Ej…

– Tak?

– To prawda, jest świetna. I moja.

52

Popołudnie prób. Jestem w reżyserce razem z Marcantoniem. Niedaleko nas, oddzieleni zaledwie zwykłą szybą, siedzą Mariani i cała reszta. Żmija wije się nerwowo. Kocur & Kocur niczym sępy usadowili się Romaniemu tuż za plecami. Patrzą w monitory na konsoli, jak szaleni podrywają się z przeciwległych kątów reżyserki, starając się znaleźć jak najlepsze ujęcie, idealne, takie, które w sam raz nadawałoby się do pokazania jako zwiastun tego, co widzowie będą mogli zobaczyć w przyszłości. A Romani nic. Romani jest spokojny. Powoli pali papierosa, trzyma go zawieszonego w próżni, w odległości kilku centymetrów od twarzy, trwając tak w jakimś przedziwnym stanie równowagi. Popiół układa się w skomplikowany łuk, który zaczyna mu się tuż przy palcach, biegnie w próżnię i tam się urywa, zawieszony w pustce, ale nie spada. Drugą ręką Romani wykonuje pojedyncze ruchy, strzela palcami. Zmienia kamery podsuwane mu w porę przez kolesia przy mikserze. Koleś jest niewzruszony. Wciska guziki na klawiaturze, zupełnie jakby grał na małym pianinie, ściąga obraz z małych monitorów i przerzuca go na duży monitor, przed którym siedzi Romani. Raz, dwa, trzy, rozjaśnienie obrazu, cztery, pięć, sześć, ujęcie z góry.

– Właśnie, Step, na tym polega telewizja. – Marcantonio poklepuje mnie w ramię. – Chodź, idziemy na stanowisko, zaraz zaczynamy.

– Ale co teraz?

– No, nic specjalnego. To tylko próba przed generalną. Tak na dobrą sprawę mamy kurewskie opóźnienie. Ale prawie zawsze tak jest.

– Aha, rozumiem.

Wzruszam ramionami, bo nie to, żeby rzeczywiście wszystko było dla mnie całkiem jasne. Ale musi to być jakiś ważny moment, bo wyczuwalne jest dziwne napięcie. Operatorzy kamer zakładają słuchawki, opuszczają je sobie na głowę niczym żołnierze gotowi ruszyć do boju. Szybko obracają rękojeścią zoomu, wystarczy jeden zdecydowany ruch, tak że sama się kręci, a przy tym błyskawicznie wycelowują obiektyw, stają w rozkroku, przybierając odpowiednią pozycję, niczym posiadacze karabinów gotowych w każdej chwili wystrzelić w dowolny obraz, jakiego sobie tylko zażyczy Romani – ich generał.

– Trzy, dwa, jeden… I już czołówka! – Rozlega się muzyka. Nieruchomy, kolorowy monitor, który mamy przed oczami, nagle się ożywia. Pojawia się na nim kilka kolorowych logo, które sami wymyśliliśmy. Po czym znikają wszystkie naraz. A pod nimi cały ciąg kurtyn, które odsłaniają się jedna po drugiej, doskonale zsynchronizowane. Kamera numer dwa, za którą siedzi operator, bo tylko on jeden ma tę możliwość i przyjemność, powoli przemieszcza się na środek studia. W kolorowym monitorze widzę to, co akurat filmuje. Czerwona lampka pali mu się cały czas. To znak, że jest na antenie. Posuwa się nieubłaganie, niczym niezawodna strzelba myśliwska. Wziął na cel ostatnią kurtynę, z małymi drzwiami w tle, które nagle się otwierają. A oto i one. Jedna za drugą, blondynka, brunetka, ruda, wyłaniają się niczym małe motyle zza tych niedużych drzwi, przypominają kolorowe liście, które opadają z jesiennego drzewa telewizyjnego, to one, tancerki. Zasłonięte, odkryte, zawoalowane. Umięśnione, choć tego nie widać, uśmiechnięte jak im przykazano, z ułożonymi lub pofarbowanymi włosami, z makijażem na twarzy. Lekkim krokiem zmierzają na sam środek. Pełne gracji zajmują swoje miejsca. Następnie, wszystkie naraz, niczym karne, delikatne, małe żołnierzyki, zaczynają się ruszać. Tańczą ze sobą, raz bliżej siebie, to znów dalej, prężą się, rozkładając szeroko ręce i się uśmiechają, gasną i rozpromieniają się, ilekroć znajdą się w obiektywie którejś z kamer z włączonym czerwonym światełkiem, bo to oznacza, że są na wizji. A operatorzy, bez najmniejszego choćby potknięcia, tańczą razem z nimi, zmieniają ujęcie, prowadzą je za rękę, porzucają, by zaraz znów je uchwycić. Romani dyryguje tym wszystkim, jak na urodzonego maestro przystało, oddany bez reszty dopiero co stworzonej przez siebie muzyce, kompozycji obrazów i dźwięków. Marcantonio w milczeniu uderza raz po raz w klawisze komputera i uruchamia jeden po drugim napisy w 3D, które pojawiają się i znikają, a to na tle twarzy jednej brunetki, a to na planie ogólnym z góry, a to na ujęciu panoramicznym tuż przed rozjaśnieniem obrazu. Idzie mu znakomicie. Jest bezbłędny. Ostatni akord i muzyka milknie. Cisza. Wszystkie dziewczyny ustawione w równym rzędzie rozkładają ręce i gestem wskazują w głąb sceny. Zza malutkich drzwi wyłania się prezenter.