Выбрать главу

– Dobry wieczór… dobry wieczór. O, no i proszę, jesteśmy… Co znaczy Wielcy geniusze? To znaczy, to znaczy. Na przykład, bycie geniuszem znaczy tyle, że człowiek jest w stanie tak się urządzić, by móc przebywać tutaj razem z tyloma pięknymi dziewczynami, i jeszcze na dodatek brać za to pieniądze…

Patrzę na Marcantonia.

– On naprawdę powie coś takiego?

– Ależ skąd, co to ma do rzeczy… Mówi tak na próbie dla żartu, żeby rozbawić ludzi i a nuż wyrwać którąś z tych tancerek, ale kiedy pojawia się na wizji, jest nie do poznania. Najbardziej zachowawczy ze wszystkich prezenterów. Fajnie by było, gdyby wyjechał z czymś takim. Co więcej, nawet nie ma bladego pojęcia, że tym samym zaskarbiłby sobie o wiele większą sympatię. Teraz mamy takie czasy, że ludzie są przyzwyczajeni, wszystko już widzieli, przeczytali, są na bieżąco. On zaś wciąż myśli, że oglądają go wyłącznie same ćwoki.

– No, skoro oglądają go tak chętnie, to chyba muszą choć po części być ćwokami

Marcantonio odwraca się i unosi brew.

– Oho, widzę, że się uczysz. Nieźle. Chodź no tu, usiądź, to ci wyjaśnię raz a dobrze, co masz robić.

– Jak to, co mam robić, no przecież ty tu jesteś, nie?

– Ale któregoś dnia może mnie akurat nie być, mogę być zajęty, a poza tym… Na tym polegają praktyki, jutro wszystko znajdzie się w twoich rękach i ty musisz wykazać się znajomością fachu.

Znajomość fachu. Coś kiepsko mi to brzmi. Tak, jakby zostać wessanym przez olbrzymi odkurzacz, który jak raz cię wciągnie, to już więcej nie wypuści. Siadam obok Marcantonia, który zaczyna mi wszystko objaśniać. – No więc tym przyciskiem resetujesz, tym znów puszczasz logo w 3D… – Staram się uważać, ale po chwili na moment się rozpraszam. Na monitorze pojawiła się Gin, przyniosła coś prowadzącemu, który teraz się do niej uśmiecha i jej dziękuje. Przyglądam się jej zbliżeniu, które Romani łaskawie nam pokazuje. Po czym Gin odchodzi, a prowadzący wciąż coś tłumaczy. Marcantonio też coś tłumaczy. Ja myślę o Gin i o umowie, którą podpisałem w sprawie tej pracy. Przeklęty odkurzacz. W obydwu przypadkach czuję, że dałem się wydymać.

Później. Po próbie. Za kulisami dziewczyny przebierają się w pośpiechu, włączają swoje komórki, które zaraz zaczynają im dzwonić. Gin podchodzi do Ele, która stoi pochylona ze zwieszoną głową w kącie przebieralni.

– Ele, co ty wyprawiasz?

– Nic, właśnie dochodzę do siebie, chce mi się rzygać. Ale wycisk! Chociaż można mieć z tego niezły ubaw. Zawsze tak to wygląda?

– To jeszcze nic, musisz zobaczyć, jak będzie, kiedy wystąpimy w czasie transmisji na żywo. Teraz to tylko próba.

– O, sama popatrz, inne dziewczyny też są nieprzytomne. A przecież występują tak od lat. Jeszcze ze dwie takie próby i będę nie do pobicia. Chyba dlatego, że kondycja jest moją mocną stroną.

Uśmiecha się i klepie ją w ramię, po czym puszcza do niej oczko. Jest w siódmym niebie. No, z drugiej strony wreszcie ją wybrali. Przynajmniej tym razem. Kto wie, czy ktoś maczał w tym palce… Gin nawet nie chce się nad tym zastanawiać. Patrzy na nią, jak się przebiera. Ściąga z siebie wszystkie rzeczy w taki sposób, ta Ele… myśli sobie Gin. Zawsze patrzyłam z rozbawieniem, jak się ubiera i rozbiera… Nie tyle ze względu na to, co na siebie wkłada, ale jak to robi. Wygląda to jak pojedynek między nią a poszczególnymi częściami jej garderoby. Zawsze ma wszystko powyciągane, stara się jakoś dojść z tym do ładu, obciąga sobie wszystko po kolei, poprawia włosy, odrzuca je do tyłu i już, jest gotowa.

– Ej, Gin, co potem robisz?

– No, sama jeszcze nie wiem.

– Przyznaj się lepiej.

Patrzy na mnie, unosząc brew.

– Czy zanosi się na małe co nieco?

– A po co! – Rzucam w nią bluzą i trafiam bez pudła.

– A czy w ogóle mnie podejrzewasz, że mogłoby zanosić się na małe co nieco, a ja specjalnie bym to przed tobą zataiła? Co by mi zależało!

– Już wszystko jasne, zanosi się na małe co nieco.

Bierze bluzę, jakby to była chusteczka higieniczna, i udaje, że wydmuchuje w nią nos. Inne dziewczyny patrzą na nią zażenowane. Jak zwykle. To jej ulubiony żart, uskutecznia go, odkąd się znamy. Ale ja nic im nie mówię. Ele udaje, że wyciera sobie nos ręką, gdy tymczasem reszta, zniesmaczona, gapi się na nią.

– Dzięki, prawdziwa przyjaciółka z ciebie…

I mówiąc to, rzuca we mnie bluzą, uśmiecha się i ucieka. Trochę później. Już nawet wzięłam prysznic. Ten teatr to autentyczny zabytek. Ma wszystkie wygody, a pamięta przecież jeszcze czasy debiutu Raffaelli Carra, Corrado, Pippo Baudo, Adriano Celentano i nie wiadomo ilu innych jeszcze osobowości. Wychodzę z workiem na plecach i rozglądam się wokół. Nic, nigdzie go nie widzę. – Panienko… Pani przyjaciółki już sobie poszły…

Ochroniarz wygląda mi na szczerze zmartwionego. Poczciwiec. Jakbym rzeczywiście szukała właśnie ich.

– Chce pani, żebym ją podwiózł, niedługo kończę, bo lada moment i tak przychodzi mój kolega. – I się śmieje, szczerząc swoje żółte zębiska, tych wojowników poturbowanych w starciu z niejednym papierosem bez filtra. Po czym się zawiesza i zanosi ordynarnym śmiechem.

Żaden tam poczciwina, wprost przeciwnie, jest nawet trochę obmierzły.

– Nie, dziękuję. To miło z pana strony.

I jak mnie mama uczyła, oddalam się, unikając niepotrzebnego spoufalania się z obcym.

53

Znalazłem mojego Kopciuszka. Step, co ci, kurwa, chodzi po głowie? Chyba ci się mózg zlasował… twój Kopciuszek. Matko, jesteś kompletnie rozbity. Dobra, podoba mi się. Jest czadowa, sympatyczna, zabawna, piękna! I spóźniona… Czekam pod jej domem, puściłem jej sygnał na komórkę, a ona mi, w ramach odpowiedzi. Czyli zrozumiała, że czekam na nią na dole. Dosyć tego! Teraz zadzwonię do niej domofonem, bo co to mnie tam w ogóle obchodzi, że jej starzy mają nic nie wiedzieć o jej sprawach prywatnych! Gianluca, jej brat, widział, jak się całowaliśmy. I to dwa razy. Sam zrozum. A jeśli nawet jej starzy zobaczą, że razem wychodzimy… W czym problem? Gdyby nas przyłapali, kiedy akurat się bzykamy, to jeszcze rozumiem! No, bo to dopiero byłby problem. Dosyć tego, dzwonię domofonem.

Podchodzę do wejścia na klatkę, szukam obok przycisków napisu „Biro", bo tak ma na nazwisko.

– Stój, co ty wyprawiasz?

– Jak to co? Dzwonię do spóźnialskiej.

– Akurat, jestem punktualna aż do bólu! Puściłeś mi sygnał i zeszłam. Tylko myślałam, że zajedziesz audi quattro, a tymczasem przyjechałeś na motorze, ja za to jestem w spódnicy.

– W najlepszym wypadku uszczęśliwisz pasażerów innych pojazdów… Ale masz chyba pod spodem majtki?

– Kretyn! – Uderza mnie pięścią, jak zwykle w to samo ramię. Już się chyba dorobiłem megasiniaka.

– Żałuję, ale przegadałem dużo czasu ze złodziejem, targowałem się o cenę, a potem zwróciłem go bratu, który nie posiadał się ze szczęścia.

– Biedaczysko.

– Jakie znów biedaczysko. Abstrahując od tego, że finansowo ma się świetnie, to i tak, sorry, ale był gotów wydać na samochód nawet cztery tysiące trzysta euro, właśnie, jakby nie było, dzięki mnie jeszcze zaoszczędził.