Выбрать главу

– Ej, Step, zapalisz? – No, on to przynajmniej, w odróżnieniu od takiego Toniego, częstuje i nie sprawia przy tym wrażenia, jakby był z tego powodu głęboko nieszczęśliwy.

– Nie, dzięki.

Zamyka paczkę. – To i lepiej! – Wkłada ją sobie do kieszeni kurtki, wygładza rzadkie włosy, które mu rosną po bokach głowy, zgarniając je do tyłu. – Dałem radę… Udało mi się zrobić wszystko tak, jak chcieli.

– A, to dobrze. – Dociera do mnie, że celowo unika powiedzenia, jak chcieli tego realizatorzy, ale nie ma powodu, by mu to wytykać. Choćby dlatego, że poczęstował mnie papierosem. Przez chwilę siedzimy w milczeniu i przyglądamy się kartkom, które wypadają z drukarki. Wrrr. Wrrr. Jedna po drugiej. Dokładnie, równiutko, we wzorowym porządku. Jasne, nieostre kolory, ale doskonale widoczne, wszystko zgodnie z ich widzimisię, tak sądzę. Marcantonio czeka, aż wypadnie ostatnia, po czym ostrożnie sięga do maszyny po całość i dmucha lekko na świeżo wydrukowany tusz.

– No proszę, gotowe. Wyglądają idealnie.

Patrzy na mnie, licząc, że potwierdzę. – Tak, chyba tak.

Nie o to nawet chodzi, że mam jakieś wątpliwości. Tylko że sam fakt, iż dostał tamtymi kartkami w twarz, sprawił, że kompletnie zapomniałem, jaki był powód całej awantury.

– Tak, idealnie!

Jestem oszczędny w słowach, starając się w ten sposób jakoś z tego wybrnąć. Ale to za mało. Niestety, nie wystarcza.

– Posłuchaj, Step, mógłbyś wyświadczyć mi przysługę? Zaniósłbyś je na górę do realizatorów?

Wreszcie to słowo przeszło mu przez gardło. Ale to chyba takie zwycięstwo, no jak mu tam? Pyrrusowe! Bo i tak to ja mam stawić im czoło. Zawracanie dupy! Ale nie mogę się wycofać. Chciał nie chciał, jestem już w leju. No i masz. A poza tym to Marcantonio poprosił mnie o przysługę, mój mistrz. Jakże mógłbym mu odmówić.

– Jasne, nie ma sprawy.

Patrzy na mnie podniesiony na duchu. Podaje mi kartki i kiedy już wychodzę z pokoju, z powrotem opada na fotel, gasi papierosa i natychmiast zapala kolejnego. Zawracanie dupy! Jednego tylko jestem pewien. Za dużo pali. No, muszę to zrobić. Nie ma nic lepszego od tego, kiedy musisz coś zrobić. Musisz, tak wygląda pierwsze prawo leja. Zaczynam chyba go nienawidzić. Tony posyła mi swój rozbawiany uśmiech. Zawsze taki sam, za każdym razem, kiedy koło niego przechodzę. A może Tony nie ogranicza się tylko do palenia MS-ów? To jak on tam mówił, że gdzie siedzą realizatorzy? A, tak, na pierwszym piętrze, tam gdzie się znajduje także garderoba Schiffer. Idę szybko po schodach na górę. O, są. Wszyscy fotografowie rozsiedli się, a właściwie rozwalili na małych, wypłowiałych kanapach. Czekają, aż w drzwiach pojawi się diwa, licząc na to, że a nuż uda im się przyłapać ją bez makijażu, ale jak zwykle zjawiskowo piękną. Wszystko, byle tylko te ich nielegalnie zrobione zdjęcia zyskały choć trochę na wartości. Przedziwny zawód. Męczący i bezwzględny, bo uzależniony od zbyt wielu niewiadomych. Kiedy się pojawiam, nie zaszczycają mnie ani jednym spojrzeniem, co zresztą zrozumiałe. Tylko jeden fotograf, gwoli ścisłości płci żeńskiej, poświęca mi dosłownie chwilę uwagi. Chyba najzwyczajniej przemawia przez nią kobieca ciekawość. Ale nawet ona nie wystarcza, by poderwać choć na chwilę aparat fotograficzny, który znudzony zwisa jej na szyi. To i lepiej. Już i tak doręczenie tych kartek wydaje mi się wystarczająco niewdzięcznym zadaniem. Z pewnością realizatorzy będą zgłaszali jakieś zastrzeżenia. Tego tylko brakowało, żeby jeszcze ktoś inny się tym interesował. Rozglądam się wokół i zastanawiam, gdzie też mogą siedzieć. „Schiffer”. Na pierwszych drzwiach widnieje niepozostawiający cienia wątpliwości napis wykonany bezbłędnie dużą czcionką na drukarce laserowej. Wybór wydaje się prosty. Pukam. Nie słyszę, by ktokolwiek zareagował. Po kilku sekundach sam sobie otwieram. Nic. Cisza. Gdyby nie to, że mam przed sobą mały korytarz. W głębi widzę następne drzwi. W tym samym stylu i w takim samym kolorze. Idę przed siebie, trzymając kartki w rękach. Może są tam, w środku. W tamtym drugim pomieszczeniu. No, skoro już tu jestem, to co mi szkodzi sprawdzić. Kiedy podchodzę bliżej, zza drzwi dociera do mnie hałas. Dziwny hałas. Czyjś zdławiony śmiech. I zaraz odgłos jakichś nieskoordynowanych ruchów, jakieś głuche gwałtowne dźwięki. Jakby rozpaczliwe przebieranie nogami małego dziecka, które podniesiono w górę, akurat w momencie kiedy przymierzało się do kopnięcia piłki. Ale ta piłka jest całkowicie poza jego zasięgiem, nie ma co liczyć, iż będzie miał frajdę z celnego strzału. I tak otwieram te drzwi. Bez pukania. Ot po prostu, bezczelnie. Robię to to odruchowo. To, co widzę, wydaje mi się wprost niemożliwe. Toscani stoi za plecami Gin i trzyma ją w kurczowym uścisku. Sesto opiera się o stół, jak zwykle z wykałaczką, która wystaje mu z ust i uśmiecha się rozbawiony tym, co ma przed oczami, Micheli stoi przed Gin i porusza się w dziwnym rytmie. Po chwili zaczyna do mnie docierać, co takiego się tu dzieje. Gin ma na sobie porwaną bluzkę. Nagie piersi wystają jej spod przekrzywionego stanika. Usta ma zaklejone scotchem do przesyłek. Toscani liże ją po szyi swoim ropuszym jęzorem. Micheli, Żmija, ma rozpięte spodnie, trzyma ptaka na wierzchu i się onanizuje. Gin, z posklejanymi w ferworze walki od potu włosami, nagle odwraca się w moją stronę. Jest zrozpaczona. Dostrzega mnie. Wzdycha. Przez chwilę wygląda, jakby jej ulżyło. Toscani napotyka mój wzrok i przestaje ją lizać. Stoi z wywalonym jęzorem i rozdziawionymi ustami. Sesto też nie jest gorszy. Zastyga przerażony i on także rozdziawia paszczę. Jego durna wykałaczka zwisa mu z dolnej wargi, jakby za moment miała spaść. Nareszcie się okazało, po co komu ten stos kartek. Jedna chwila. Z całej siły ciskam nimi w twarz Sesto, jedynemu, który mógłby ruszyć do ataku jako pierwszy. Trafiam prosto w niego. Usiłuje zrobić unik. Ześlizguje się ze stołu. Ląduje na ziemi. Micheli, Żmija, nie zdąża w porę się odwrócić. Trafiam go zaciśniętą pięścią, wykonuję szeroki zamach z prawej w lewo, tak by go odesłać na bezpieczną odległość. Z całej siły wymierzam mu cios blisko tchawicy. Odrzuca go w tył, upada, nakrywając się nogami, i dziwnie przy tym rzęzi. A tymczasem jego onieśmielony ptaszek wycofuje się w okamgnieniu. Wstyd mu wręcz, że w ogóle usiłował popisać się taką żałosną erekcją. Toscani wypuszcza z uścisku Gin. W jednej sekundzie jestem tuż przy nich. Uwalniam ją na dobre, zdzierając jej z ust plaster taśmy. – Nic ci nie jest?

Kręci na boki głową, jakby chciała potwierdzić, że nic, ma oczy zalane łzami i zmarszczone brwi. Usta jej drżą, widać, że rozpaczliwie usiłuje mi coś powiedzieć. – Ciii – zwracam się do niej. Łagodnie ją odciągam, delikatnie kieruję do wyjścia. Widzę, jak się oddala, zwrócona do mnie plecami. Czuję, że poprawia sobie stanik. Stara się doprowadzić do ładu bluzkę. A przy tym, na ile to możliwe, zebrać myśli. Chce znaleźć jakieś ujście dla swojego strachu. Próbuje płakać. Ale nie jest w stanie. W każdym razie się nie odwraca. Tylko idzie przed siebie. Niepewnym krokiem, chwiejnie, zastanawiając się, co ma robić dalej. Jeśli o mnie chodzi, to ja akurat nie mam najmniejszych wątpliwości. Trach. Odwracam się gwałtownie i uderzam Toscaniego tak brutalnie, że nawet sam po sobie się tego nie spodziewałem. Trafiam go prosto w twarz, od dołu, roztrzaskuję mu wargę, nos, czoło, prawie na niego wpadam, bo też na ten zamach składa się cała moja masa i cała moja wściekłość.