Rzuca go na ścianę, ale nie zdąża się nawet poderwać, bo dopadam go od razu. I prawą stopą wyjeżdżam mu z kopa prosto w brzuch, tak że aż brak mu tchu, zostawiam mu do dyspozycji w sam raz tyle czasu, by mógł sobie upaść, i zaraz znów biorę szybki, ale energiczny zamach i trafiam w niego niczym w piłkę, którą ktoś do mnie odbił. Trach. Prosto w twarz. Jakbym strzelał karnego, niczym Vieri w szczytowej formie, niczym Signori, Ronaldo i wszyscy inni razem wzięci, nikogo nie wyłączając. Z jednym okrzykiem na ustach, z groźbą na twarzy. Tego karnego nie wolno zmarnować. Trach. I znowu. Na ścianę. Ma miazgę zamiast policzka. Krew bryzga nawet obficiej niż u jakiegokolwiek gniewnego performera w najbardziej obskurnym wydaniu pop artu. Przeskakuję przez Michelego, który wciąż rzęzi, próbując złapać oddech. Mimowolnie się do niego uśmiecham. Napawam się, widząc, jak dochodzi do siebie. Musi być w dobrej formie, gotowy na atrakcje, które, ma się rozumieć, przewidziałem na wielki finał. I już jestem przy Sesto. Zasłania sobie twarz obydwiema rękami, licząc na cud, nie wiadomo skąd… Nadaremnie. Trach! Uderzam go prawym, szeroko, celnie, z rozmachem, napinając wszystkie mięśnie. Z prawej strony w lewą, całym ciężarem ciała. Trach! I znowu. Dokładnie, w samo ucho, z takim ładunkiem agresji, że aż jestem zaskoczony, iż jeszcze mu nie odpadło. Ale już po chwili robię się spokojniejszy. Dobrze, krwawi. A ten idiota, cały zaskoczony, wciąż jakby nie mógł w to uwierzyć, zabiera ręce z twarzy i podstawia je sobie pod same oczy. Przygląda im się i własnym oczom nie wierzy, poszukując choćby i najbardziej nawet absurdalnego wytłumaczenia dla całego tego bólu, krwi i dzwonienia w uszach. Ale się nie wyrabia, nie ma pojęcia, co jest grane. Trach! Teraz ma odsłoniętą twarz. Łup. Łup. Raz za razem zadaję mu serię ciosów w maskę. Jeden po drugim, celnie i precyzyjnie, bez chwili przerwy, w oczy, w nos, w usta, w zęby, w kości policzkowe, łup! Łup! Łup! Jeden po drugim, coraz szybciej, coraz szybciej, coraz szybciej, jak szaleniec, jak ktoś całkiem normalny. Łup! Łup! Łup! Tylko dzięki zadawanym przeze mnie ciosom jeszcze się trzyma, gdyby nie one, sama twarz, której rysy się zacierają, nie wytrwałaby w uniesionej pozycji. Łup! Łup! Łup! I nie czuję bólu, i nie czuję litości, i nie czuję niczego poza czystą przyjemnością. Sam już nie mam pojęcia, czyja jest ta cała krew, którą mam na rękach. Uśmiecham się. Zatrzymuję. Oddycham. Gdy tymczasem on pada na ziemię niczym martwy wór. Osuwa się, bezwładny, otumaniony, może nawet podświadomie szczęśliwy, że jeszcze żyje. Może. Ale to tylko detal. Po chwili przypadkowo dostrzegam jedną rzecz. Uznaję, że w sam raz nada się na zakończenie. Schylam się, z obrzydzeniem biorę ją do ręki. I cyk. Wbijam mu jego wykałaczkę w to, co zostało po dolnej wardze. Nie udaje mi się odwrócić w porę. Trach. Z tyłu dosięga mnie krzesło. Trafia mnie z całej siły w kark. Dociera do mnie jedynie samo uderzenie. Odwracam się. Micheli stoi przede mną. Znów może oddychać. Za jego plecami wyrośli wszyscy ci bezużyteczni dziennikarze. Pazerni, ożywieni, patrzą z niedowierzaniem, prawie że się oblizują niezdrowo podekscytowani na widok tego apetycznego kąska, który im podstawiono pod sam nos. Nienasyceni wymachują aparatami fotograficznymi, zalewając nas światłem błyskających fleszów. Pewnie widzieli, jak Gin stąd wychodziła. Pewnie widzieli, że jest wstrząśnięta, że ma poszarpaną bluzkę, że płacze. Ale przynajmniej widzieli, jak stąd wychodzi. Jakoś podnosi mnie to na duchu. Wytrzeszczam oczy, staram się złapać ostrość po tym, jak przed chwilą oberwałem. W samą porę. Znów widzę kolejne krzesło, które na mnie leci. Odruchowo się pochylam, tak że przelatuje mi nad głową. Wzzz, raptem jedna chwila. Czuję lekki podmuch tuż nad czołem. Pudlo. Niewiele brakowało, ale pudło. Podnoszę się gwałtownie i chwytam go za ramię, ściskam mu nadgarstek, tak że wypuszcza krzesło z ręki, i szybko go do siebie przyciągam, od razu wyjeżdżam mu z główki. Trach! Bezbłędny cios, i to prosto w nos, który mu roztrzaskuję. Błyskawicznie go powtarzam. Trach. Tym razem zaliczam łuk brwiowy. I jeszcze raz. Trach. W samą twarz. Pada na ziemię w świetle fleszów, na oczach fotografów, którzy niewzruszeni nie przestają trzaskać zdjęć. Micheli leży jak długi. W amoku, przejęty genialnym w swoim przekonaniu pomysłem, by obezwładnić mnie krzesłem, nawet przez chwilę nie pomyślał, by ukryć ten żałosny instrument, który go pchnął do tego, co się tu rozegrało. Wciąż ma ptaka na wierzchu. Zleceniodawca tego plugawego zamachu, który nie wypalił, dynda cały pomarszczony na tle bezużytecznych, szarych spodni. Jakby wystarczył kawałek flaneli, żeby wyglądał elegancko. Nie mam najmniejszych wątpliwości. To on w istocie jest wszystkiemu winien. A skoro tak, powinien za to zapłacić. I natychmiast przechodzę do rzeczy. Przymierzam się. Niczym do rzutu z większej odległości. Czas lada moment się skończy. Środkowy gracz zastygł w bezruchu z piłką w rękach. To ostatni mecz koszykówki, ma przesądzić o zwycięstwie w całych mistrzostwach. I oto nagle wyrzuca ją do góry… Albo niczym lekkoatleta, który przygotowuje się do ostatniego skoku. Nabiera rozpędu, stara się złapać odpowiedni rytm, by pobić rekord poprzedniego skoczka. Albo jeszcze prościej, niczym w grze w klasy, tej typowej podwórkowej zabawie, w której rzuciwszy uprzednio kamyk, należało, skacząc na jednej nodze i nie tracąc przy tym równowagi, pokonać wyznaczoną trasę. Albo jak we
Wzgórzu złamanych serc… - Uważaj na to, czego szukasz, bo a nuż jeszcze to znajdziesz… – Właśnie, to wy mnie znaleźliście. Nie mam najmniejszych wątpliwości i to nie ja pierwszy rzucam kamieniem, przymierzam się, odbijam od ziemi i unoszę w górę, w rytm błyskających fleszów. Mam to gdzieś. Trach! Skaczę mu na niego i raz jeszcze trach. Trach. Obcasem, w sam środek, gdy tymczasem Micheli aż się zwija, a ten śmieszny interes, który ma między nogami, skręca mu się coraz bardziej. Trach, i jeszcze, bez litości, całym ciężarem miażdżąc to, co tylko umownie można uznać za ptaka, któremu nieodwołalnie podcięto rzekome skrzydła. Trach, ptak mu krwawi, albo to, co z niego zostało… Biorę rozpęd i trach, puentuję, perfekcyjnie zgrany z ostatnimi błyskami fotograficznych fleszów, rozwalam mu jaja, zakładając oczywiście, że ten, kto tak postępuje, w ogóle je posiada. Ale na wszelki wypadek chcę się zabezpieczyć. Byle tylko wykluczyć, że ktoś taki jak Micheli może w przyszłości wygenerować kolejną kanalię swojego pokroju, zasilając nowym pomiotem ten plugawy ród… I tak, by przypieczętować to spotkanie, czas na finał, szczęściarz ze mnie. Skądinąd to przecież pokój realizatorów. Korzystanie z niego należy do ich obowiązków. Dostrzegam to, o co mi chodzi. Jest mały, czerwony, metalowy. Przyciąga moją uwagę, prawie tak jakby do mnie migał. Biorę go. Pochylam się nad Michelim. Kilka zaintrygowanych fleszów dotrzymuje mi towarzystwa. Co takiego będzie chciał zrobić? No i postanawiam zaspokoić ich ciekawość. Klik! Przyciskam raz jeden. Mocno, zdecydowanie, dokładnie, bezbłędnie. Micheli drze się jak opętany, a tymczasem zszywacz definitywnie kładzie kres wszelkim zapędom tego durnego ptaka, tak by już nigdy nie ważył się wychylać i nawet nie próbował robić a kuku. Micheli cały się kuli. Zrozpaczony próbuje ustalić, co takiego zostało mu między nogami po tym jego mocno naciąganym rajskim ptaku. I nie jest w stanie udzielić sobie na to odpowiedzi. Jak to? Mój zszywacz… Buntuje się w ten sposób i to przeciwko mnie! Mnie, realizatorowi we własnej osobie. Właśnie. Wychodzę uśmiechnięty. Ale nie ja. Ja nie jestem realizatorem. I na chuj mi zszywacz… To tak a propos. Zaniepokojeni fotografowie się rozsuwają, robiąc mi przejście. Uśmiecham się rozbawiony, odprowadzany pojedynczymi błyskami fleszów. Ta kobieta z aparatem, która wcześniej rzuciła na mnie okiem z wyrazem lekkiego zainteresowanie, teraz jest mną pochłonięta bez reszty. Jest pod wrażeniem tej sensacyjnej wiadomości. Zaraz jednak odzyskuje zimną krew profesjonalistki i uwiecznia całe zajście. Robi ostatnie zdjęcie. Ale to, co ma przed oczami, najwyraźniej ją przerasta. Wymiotuje, opierając się o drzwi. Ktoś się odsuwa. Komuś innemu udaje się zrobić mi zdjęcie z bliska. Już staje mi przed oczami nagłówek w nieistniejącej gazetce: „Wiadomość z ostatniej chwili. Step wydostał się z leja!”. Tak. Jesteście świetni. Dokładnie tak. I jestem z tego powodu szczęśliwy. Na koniec schodzę ze sceny.