Выбрать главу

Kontrolki systemu podtrzymywania życia Gaety migały na czerwono. Przeciekający zbiornik powietrza wywołał całą lawinę awarii. Ciśnienie powietrza w zbiorniku powoli spadało. Układ grzejny skafandra automatycznie zwiększył temperaturę wewnętrzną, żeby to zrekompensować. Gaeta spróbował otworzyć mały zbiornik awaryjny; bez skutku. Pewnie ten przeklęty laser go rozwalił, pomyślał.

Masz tylko parę minut, amigo, powiedział sobie. Jeśli nie ulotnisz się z tej otoczonej czcią śmieciarki i nie dotrzesz do rakiety transferowej w ciągu jakichś piętnastu, dwudziestu minut, będzie po tobie.

Płatek czarnego śniegu przykleił się do szybki jego hełmu. Podniósł wzrok i zobaczył, że burza właśnie do niego dotarła. Czarne płatki tholinów wirowały na tle zasnutego chmurami nieba.

W słuchawkach zatrzeszczał głos Fritza.

— Musisz się stamtąd natychmiast zbierać i dotrzeć do lądownika, zanim pokryje go śnieg.

— Dobrze — odparł. — Ale jeśli się ruszę, ten estupido laser znów mnie trafi.

Wiedział, że odpowiedzi nie będzie przez kolejne dwanaście sekund. Grzebiąc w kieszeniach pasa, Gaeta znalazł próbnik diagnostyczny do anteny nadawczej. Oderwał kabel, po czym wolno wstał, przy wtórze rzężenia serwomotorów.

Laser zaczął się obracać, ale Gaeta złapał jego wał we wspomagane serwomotorami szczypce i pociągnął go tak, by laser celował w niebo. Następnie wetknął metalowy trzpień w przegub panewkowy, blokując go.

— Dobrze, cwaniaku — mruknął. — Zobaczymy, czy teraz będziesz do mnie strzelał.

Słyszał rozpaczliwy zgrzyt mechaniki lasera, ale trzpień pozostał na miejscu i laser tylko lekko wibrował, jak koń usiłujący strząsnąć denerwującą muchę.

Zadowolony z tego, że zapewnił sobie bezpieczeństwo, przynajmniej na jakiś czas, Gaeta popełzł na rękach i kolanach do gniazda dostępu na środku dachu. Dach sondy był teraz pokryty lepkim, czarnym śniegiem, którego warstwa cały czas rosła. Strzepując gromadzące się tholiny odzianą w rękawicę ręką, Gaeta próbował oczyścić miejsce, gdzie zostawił kabel łączący go z centralnym komputerem Alfy i myślał o swoim dzieciństwie w Los Angeles i o tym, jak bardzo chciał bawić się w śniegu, kiedy był mały.

— Co ty robisz? — dopytywał się gwałtownie Fritz. — Natychmiast pędź do zasobnika ewakuacyjnego!

— Muszę skończyć robotę, Fritz — odparł. I rozłączył się. Zrzucił jeszcze trochę czarnego śniegu z dachu. Jest!

Znalazł kabel, nadal podłączony do gniazda. Chwycił luźny koniec i wpiął go do skafandra.

Dyszał. To nie tylko zmęczenie, pomyślał. Poziom tlenu spada.

— Dobra, komputer — rzekł, zdumiony, jakbardzo ochrypł. — Posłuchaj.

Brak odpowiedzi.

— Ludzie są źródłem skażenia, tak? TAK.

— A twoja logika podpowiada ci, że jeśli wyślesz dane zebrane z czujników, kolejni ludzie będą tu przylatywać i skażą ten teren.

WIĘCEJ LUDZI I ICH MASZYN.

— Dobrze — zakaszlał Gaeta. — A teraz posłuchaj. Żadni ludzie nie będą już wysyłani na Tytana. Żadni. Odlatuję i żadni ludzie tu nie przylecą po mnie. Rozumiesz?

Przez sekundę Gaeta obawiał się, że komputer nie odpowie. Po chwili jednak syntetyzowany głos odparł bezbarwnym tonem:

ROZUMIEM.

Śnieg padał gęsto. Gaeta miał wrażenie, że znalazł się w środku kałamarza.

Starł płatki z wizjera hełmu i włączył światła.

— I żadne maszyny też nie będą wysyłane na Tytana — dodał. — Nie będzie skażenia. Rozumiesz? Będziesz jedyną maszyną na Tytanie i żadni ludzie nie będą już tu po mnie przylatywać.

Komputer znów pomilczał chwilę, po czym rzekł: ROZUMIEM.

— Możesz więc wysłać dane i uruchomić anteny odbiorcze. Żadne źródła skażenia tu więcej nie przylecą.

Żółte światełko wiadomości migało jak oszalałe. Gaeta zignorował je.

Cóż, zrobiłem co mogłem, pomyślał. Teraz już tylko od tej kupy złomu zależy, czy wymyśli, co ma robić. Wyciągnął kabel z gniazda dostępowego i wetknął go do kieszeni, a potem otworzył kanał łączności i przełączył się na inną częstotliwość.

— Fritz, ciemno tu jak w grobowcu. Musisz mnie doprowadzić do zasobnika ewakuacyjnego.

A potem stanął i tak czekał na dachu Alfy, aż Fritz wskaże mu drogę w bezpieczne miejsce.

28 MAJA 2096: ŚMIERĆ

Gaeta przetarł wizjer hełmu rękawicą; zostawiała czarne smugi na szkłostali. Dalej Fritz, poganiał go w duchu. Tracę powietrze. Wszystkie kontrolki systemu podtrzymywania życia świeciły już na czerwono.

— Zawartość tlenu na poziomie krytycznym — rozległ się głos komputera skafandra. — Przy obecnym tempie utraty powietrza, powietrze skończy się za dwanaście minut.

W skafandrze jest powietrze, powiedział sobie Gaeta. Skafander jest pełen powietrza. Jeśli nawet w zbiorniku będzie pusto, mogę wytrzymać jakieś piętnaście minut, zanim zużyję tlen ze skafandra.

Spojrzał na wirujące ciemne płatki. Zasobnik ewakuacyjny gdzieś tam jest, z mojej prawej strony. Siedemdziesiąt dwa metry. Mógłbym rzucić piłkę na taką odległość. No, prawie. Pewnie teraz jest pokryty tym czarnym paskudztwem, ale jeśli dotrę w pobliże, zobaczę go, będzie sterczał, jak pękata budka telefoniczna.

— Zasobnik ewakuacyjny jest trzydzieści cztery stopnie od ciebie — rzekł Fritz, głosem łamiącym się z napięcia. — Jeśli stoisz przodem do tylnej części sondy, zasobnik jest z twojej prawej strony, na godzinie drugiej.

— Na drugiej, zrozumiałem.

Gaeta wiedział, że po obu stronach Alfy są drabinki. Upadł na kolana przy jęku serwomotorów, i spojrzał na metalową burtę maszyny.

— Widzę szczeble. Szukam drabinki. Łatwiej było pełzać.

— Jest drabinka. Schodzę.

Zastanawiając się, ile widzowie są w stanie dostrzec w tej zawierusze, Gaeta ruszył wolno po metalowych szczeblach.

— Stoję na ziemi — oznajmił, rozglądając się dookoła. I nagle zrozumiał, co to znaczy: — Stoję na powierzchni Tytana! — wykrzyknął. — Moje buty tkwią w metanowym śniegu!

Fritz pewnie już do niego mówił, bo jego głos właśnie się przebił:

— …na ziemi plecami do sondy, zasobnik ewakuacyjny jest siedemdziesiąt dwa metry od ciebie. Ruszaj na godzinę dziesiątą.

— Zrozumiałem — odparł Gaeta i ruszył. — Grunt jest trochę gąbczasty, jak zapadający się mokry śnieg, głęboki może do kostek. Nie idzie się łatwo.

— Zawartość tlenu na poziomie krytycznym — przypomniał mu obojętnie komputer. — Przy obecnym tempie utraty powietrza, powietrze skończy się za dziesięć minut.

Cardenas stała jak skamieniała za grupą Fritza. Powietrza na dziesięć minut! Manny tam umrze!

Timoshenko unosił się spokojnie na końcu liny, która łączyła go ze śluzą. Saturn zaszedł za ciemne wypiętrzenie habitatu, jego wspaniała panorama, z szafranowymi chmurami i błyszczącymi pierścieniami, chowała się powoli za burtą Goddarda.

Nie mogę ich zabić, pomyślał Timoshenko. Nie jestem mordercą. Eberly, owszem. Udusiłbym go gołymi rękami, gdybym mógł. Zasłużył na to, kłamliwy łajdak. Ale nie pozostali. Nie dziesięć tysięcy ludzi. Nie mogę.