To niemożliwe, powiedział sobie, idąc w stronę ciemnego zagajnika nad jeziorem. Niemożliwe, żeby próbowała mnie uwieść, dla męża. Niemożliwe, żeby coś takiego w ogóle przyszło jej do głowy.
Czuł jednak, że bardzo go to intryguje, nie mógł się doczekać, by zobaczyć, co zaproponuje mu Jean-Marie.
10 STYCZNIA 2096: PÓŁNOC
To jakiś niekończący się koszmar, pomyślał Edouard Urbain. Siedział przy biurku, z głową w dłoniach, jego śliczna jedwabna apaszka, zmięta i przepocona, zwisała mu luźno na szyi, a marynarka perłowej barwy leżała wciśnięta w fotel.
To się nigdy nie skończy. Dzień i noc próbuję sprawić, żeby coś działało i wszystko na próżno. Przypomina to jeden z tych snów, kiedy próbujesz uciec od czegoś okropnego i nie możesz. Masz wrażenie, że stopy wrosły ci w ziemię albo zapadają się w mokry beton.
Uderzył pięścią w biurko tak, że zabolało.
— Dlaczego? — rzucił w stronę ścian pustego biura. — Dlaczego ona nie chce ze mną gadać?
Mimo zaczerwienionych oczu, przejrzał jeszcze raz najnowsze raporty otrzymane od podwładnych. Alfa nadal nie reagowała, tkwiąc gdzieś na powierzchni Tytana. Nie można było jej zlokalizować bez wprowadzenia na niską orbitę satelitów, które mogły przeszukać Tytana dzięki czujnikom podczerwonym i radarom. A Eberly nie zgodzi się na wystrzelenie satelitów, dopóki nie poprę jego propozycji eksploracji pierścieni Saturna.
Niekończący się cykl frustracji. Moja kariera jest zrujnowana, moje życie leży w gruzach. Na Ziemi stałem się pośmiewiskiem. W mediach pełno historii o moich porażkach.
Co ja mogę zrobić, powtarzał Urbain, jaki mam wybór? To Eberly ma władzę. Jeśli mu nie ustąpię, nigdy nie znajdę Alfy, nigdy nie nawiążę z nią kontaktu.
Urbain wyprostował się na krześle. Przyjrzyjmy się temu na chłodno, powiedział sobie. Racjonalnie. Albo zgodzisz się na eksplorację pierścieni Saturna, albo stracisz Alfę na zawsze. Przynajmniej do chwili, aż można będzie wysłać jakąś grupę ze sprzętem, namierzyć sondę i zmusić ją do przesłania danych. Do tego czasu zostaniesz zwolniony i wysłany do domu, do Quebecu, w niesławie. Co za żałosna porażka, nieudana inwestycja, zawiedziona nadzieja.
Nie, powiedział sobie stanowczo w duchu Urbain. Nie można do tego dopuścić. Jeśli pozwolę temu żałosnemu łapówkarzowi Eberlyemu na eksplorację pierścieni, będę mógł namierzyć Tytana Alfa i przywrócić sondę do życia. Ja. Ja sam.
Wunderly dostanie szału, ale to jej problem, nie mój. Poza tym natychmiast odwoła się do MKU i MUA. Te instytucje nigdy nie dopuszczą do eksploracji pierścieni, jeśli Wunderly uda się wykazać, że istnieje tam życie.
Urbain spojrzał na cyfrowy zegar nad ekranem. Była północ.
Dobrze, powiedział sobie w duchu, czas na decyzję. Zgodzę się na absurdalne żądanie Eberlyego. Niech sobie eksploruje pierścienie albo przynajmniej próbuje. Moim najważniejszym priorytetem, moim jedynym priorytetem, jest uratowanie Alfy.
Ze zrezygnowanym uśmiechem wydał polecenie połączenia z Malcolmem Eberlym, nie bacząc na późną porę.
Holly nie chciała prosić Pancho o radę, ale nikt inny nie przychodził jej do głowy. Po katastrofalnej kłótni z Raoulem pobiegła do swojego mieszkania i całymi godzinami chodziła po nim, myśląc, wspominając spotkanie, nazywając siebie idiotką, ślepą kretynką, która musiała postawić Raoula w takiej sytuacji. Nic dziwnego, że wyszedł. Myśli, że chcę z nim być tylko po to, żeby zmusić go do pilotowania statku podczas ekspedycji Nadii. Głupia! Głupia!
Uświadomiła sobie, że kocha Raoula Tavalerę, ale teraz on jej już nigdy nie uwierzy. Miłość opiera się na zaufaniu, wiedziała o tym doskonale, a on nigdy jej nie zaufa. Nigdy.
Powstrzymywała łzy, które napływały jej do oczu, i wiedziała, że już nie zaśnie. Nie przebrała się nawet w piżamę. Chodziła po mieszkaniu, zerkając na konsolę telefonu, pragnąc, by Raoul zadzwonił. Wiedziała, że to beznadziejne. Zachowałam się jak kosmiczna idiotka, powiedziała sobie. Międzygalaktyczna kretynka.
Było już po północy, kiedy zaskoczyła samą siebie, wydając polecenie połączenia z siostrą. Gdy tylko zrozumiała, co robi, chciała odwołać rozmowę, ale było za późno: na małym ekranie konsoli telefonu pojawiła się twarz Pancho.
— Co się dzieje, mała? — Pancho nie wyglądała na zaspaną i uśmiechała się radośnie.
— Nie obudziłam cię? — spytała Holly.
— Nie, u licha. Jake i ja robiliśmy mały nalot na lodówkę. Te porcje w Nemo nie są za duże.
— Pewnie tak.
Oczy Pancho zwęziły się.
— O co chodzi? Co się stało? Holly przełknęła ślinę.
— Panch, możesz tu wpaść? Do mnie? Muszę z tobą porozmawiać w cztery oczy.
— Pędzę z prędkością światła — odparła Pancho.
— Jak to miło z pana strony, że pan przyszedł — rzekła Jean-Marie Urbain, zastanawiając się, czy Eberly wyłapie nerwowe drżenie w jej głosie.
Eberly uśmiechnął się wdzięcznie w ciemnościach panujących w małym zagajniku.
— Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie pani tym telefonem, pani Urbain.
— Jean-Marie — mruknęła idąc obok Eberlyego wijącą się ścieżką. — Przyjaciele mówią do mnie „Jean-Marie”.
— Zalicza mnie pani do przyjaciół? Zawahała się na sekundę.
— Taką mam nadzieję. Eberly zachichotał cicho.
— Pani mąż nie uważa mnie za przyjaciela. Zastanowiła się przez chwilę, nim odpowiedziała.
— Edouard jest całkowicie pochłonięty swoją pracą. Nie ma czasu na przyjaciół, ani na związki.
— Dla żony też nie?
Jean-Marie wyobraziła sobie, że stąpa po linie nad otchłanią. Jeden fałszywy krok i po mnie, pomyślała. Eberly zinterpretował jej milczenie jako zgodę.
— To wstyd, że taka wspaniała kobieta jest zaniedbywana.
Westchnęła.
— Ta jego praca. Cały sens jego istnienia. Traktuje istnienie wszystkich — asystentów, współpracowników — jako coś, co mu się należy.
— I panią też.
— Obawiam się, że tak.
— To bardzo smutne.
Musiała zebrać całą odwagę, by odpowiedzieć:
— Tak, smutne. Taka samotność.
Eberly przez chwilę maszerował ścieżką w milczeniu. Nie widziała wyrazu jego twarzy. Był nieco wyższy od niej, ale nie robił na niej wrażenia silnego, męskiego brutala. Jean-Marie miała raczej wrażenie, że kroczy koło niej ukrywający się kot, przyglądając się jej chłodno, z wyrachowaniem.
— Wiem, co to znaczy być samotnym — powiedział w końcu.
— Wie pan?
— Nie tylko naukowcy całkowicie oddają się pracy. Na moich barkach spoczywa odpowiedzialność za cały habitat. Dziesięć tysięcy ludzi. Wszyscy są ode mnie zależni.
— Tak, oczywiście, powinnam była zdawać sobie z tego sprawę.
— Podobnie jaki pani, nie mam się do kogo zwrócić — mówił dalej Eberly, cicho, prawie mrucząc.
— Potrzebuje pan przyjaciela — rzekła.
— To prawda. Jakże mnie pani doskonale rozumie.
— To miło z pana strony.
— Cieszę się, że pani tak uważa.
Zdecydowała się wyciągnąć z rękawa ostatniego asa.
— Wie pan… podziwiam pana od paru tygodni. Jest pan taki… władczy. Taki… doskonały.