Выбрать главу

— To może lepiej ją wyśledźcie, i to szybko! — krzyknął Eberly. — I zlikwidujcie! Nie mogę dopuścić, żeby coś takiego działo się podczas mojej kampanii wyborczej! Ludzie nie mogą myśleć, że kawałki habitatu zaraz pospadają im na głowy!

Timoshenko milczał, ale nie przestawał myśleć. Może tak jest rzeczywiście. Może ta cała konstrukcja się rozlatuje. I pozabija nas wszystkich.

Holly wiedziała, że powinna pracować nad swoim przemówieniem. W pewnym sensie zwolnienie z pracy było błogosławieństwem: nie musiała się zajmować niczym poza pracą przy kampanii. Jej pensja została automatycznie obniżona do minimalnego poziomu, więc oficjalnie była teraz bezrobotna, ale Pancho przelała jej znaczną sumę kredytów ze swojego konta w Selene. Holly nie miała więc trosk finansowych.

Wiedziała, co chce powiedzieć, ale potrzebne były jej fakty, które poparłyby jej intuicję. Dlatego właśnie poprosiła profesora Wilmota o spotkanie. Ku jej zachwytowi profesor wyraził zgodę na spotkanie w bistrze.

Był tam już, gdy Holly się pojawiła, siedział przy stoliku ustawionym na trawie, z filiżanką kawy; obserwował ludzi przechadzających się po ścieżkach między kwitnącymi krzewami.

Wstał, gdy ją zobaczył, wysoki, solidnie zbudowany mężczyzna, o stalowosiwych włosach, w staroświeckiej tweedowej marynarce, z oklapniętą muszką, w czarnych spodniach, którym przydałoby się prasowanie. Przywitał Holly uroczym ukłonem.

— Jak to miło, że zgodził się pan ze mną spotkać, profesorze — rzekła Holly, siadając na odsuniętym przez niego krześle.

— Nie mam nic poza czasem — odparł, siadając obok niej.

Robot — kelner przytoczył się do ich stolika i Holly wybrała filiżankę herbaty z ekranu dotykowego na jego płaskiej głowie.

— Czy mogę zaproponować jakieś ciastko do herbaty? — spytał robot syntetyzowanym głosem, z lekkim brytyjskim akcentem. Na płaskim ekranie pojawiła się kolekcja smakołyków.

Holly spojrzała na profesora, a ten potrząsnął głową, po czym zwróciła się do robota:

— Nie, dziękuję.

Maszyna odtoczyła się, rzucając zdawkowe:

— Doskonale, panienko.

— Jak sądzę — zaczął Wilmot z niemal ojcowskim uśmiechem — chcesz rozmawiać o kontroli populacji.

— Tak — odparła z zapałem Holly. — Muszę wiedzieć, czy jest możliwe, byśmy dopuścili do rozwoju populacji w kontrolowany sposób, czy będziemy mieli eksplozję urodzin, kiedy uchylimy zasadę ZRP?

Zanim odpowiedział, Wilmot podkręcił palcami staroświeckie wąsy.

— Kontrola populacji — mruknął. — Delikatny problem i, rozumiesz, wiąże się z przekonaniami religijnymi ludzi.

— Większość ludzi w habitacie nie jest specjalnie religijna — zauważyła Holly. — Pozbyliśmy się fanatyków.

— Być może, ale kiedy pojawia się problem planowania rodziny, większość ludzi zwykle ma jakieś poglądy z dzieciństwa.

— Chyba tak — rzekła Holly, a robot przytoczył się do ich stolika z zastawą do herbaty.

Postawiła tacę na stole i nalała sobie herbaty, a Wilmot mówił dalej:

— Różne kultury różnie podchodziły do tego zagadnienia. Chińczycy, ze swoją hierarchiczną strukturą, narzucili ograniczenie populacji prawnie. Poskutkowało, w pewien sposób. W Indiach podejście było zupełnie inne. To znaczy zanim wojna biologiczna wyludniła kontynent.

— Nasza zasada ZRP tak naprawdę nie jest obowiązkowa. Wilmot skinął głową.

— Tak. Prawo, za którym nie stoi jego egzekucja. Jak dotąd działało.

— Jak dotąd.

— I martwisz się, że niedługo przestanie?

— Profesorze, to nie może dalej działać. Większość populacji to młodzi ludzie, kobiety są w wielu rozrodczym.

Wilmot wygiął usta; mógł to być zarówno uśmiech, jak i grymas.

— Wiek rozrodczy bardzo się przesunął. Dawniej kończył się definitywnie koło czterdziestki. Teraz jest kilkadziesiąt lat dłuższy.

— I przesunie się jeszcze bardziej.

— Jak sądzę, wszyscy chcą mieć dzieci. A przynajmniej większość.

— Pewnie tak. Pociągnął łyk herbaty.

— Kultury zachodnie — Europa, Ameryka Północna, Australia — udawały, że rozwiązały problem planowania rodziny dzięki koncepcji wolności jednostki.

— Chce pan powiedzieć, że tak nie było?

— Niezupełnie. Za złudzeniem wolności jednostki zawsze stał kręgosłup religijny. Zachodnie rządy nie musiały wprowadzać kontroli populacji, bo robiły to za nich kościoły. Zwłaszcza, kiedy władzę przejęli fundamentaliści, a prawo cywilne przemieszało się z dogmatami religijnymi.

— Przecież Nowa Moralność i inne grupy fundamentalistyczne są przeciwko planowaniu rodziny — przypomniała Holly.

— Oficjalnie tak. Zdają sobie sprawę z tego, że nadmierny przyrost populacji prowadzi do biedy, a biedaków łatwiej kontrolować niż bogatych. A jednak… — Wilmot lekko przechylił głowę. — Istnieją sposoby, żeby zmusić kościoły, by patrzyły w inną stronę. Szczególnie, gdy jest się bogatym ofiarodawcą.

— Więc bogaci zostają bogatymi, a biedni mają dzieci.

— I nadal są biedni.

Holly poczuła, jak jej brwi wędrują w górę.

— Więc jak mamy postępować w przypadku wzrostu populacji na pokładzie Goddarda? — spytała. — Nie możemy utrzymywać tej zasady przez wieki.

Wilmot wysączył resztę herbaty, po czym odstawił filiżankę na spodek z delikatnym stuknięciem.

— Droga młoda damo, obawiam się, że sama będziesz musiała poradzić sobie z tym problemem. Nie posiadam żadnych mądrości, którymi mógłbym się z tobą podzielić.

Niemal się uśmiechnęła słysząc te słowa.

— Miałam jednak nadzieję, że tak. Wilmot potrząsnął głową.

— Problem, z którym mamy do czynienia, to jeden z najbardziej fundamentalnych ludzkich popędów, moja droga. Nie ma gotowych rozwiązań. Ty — i cała reszta populacji — będziecie musieli wypracować swoje własne rozwiązanie.

— Chyba tak — odparła ponuro Holly.

— Istotnie — rzekł Wilmot, myśląc, że to będzie najbardziej fascynujące studium antropologiczne od wczesnych prac Margaret Mead na Samoa. Czy ci ludzie wypracują jakieś realistyczne rozwiązanie, czy zaczną niszczyć samych siebie i habitat?

18 LUTEGO 2096: WIECZÓR

Mimo zapewnień Berkowitza, Holly czuła się strasznie spięta, gdy znów stanęła przed kamerami. W studiu nie było poza nią nikogo. Zdecydowała, że wygłosi swoje pierwsze przemówienie z centrum łączności, sama, bez publiczności i bez klakierów klaszczących po każdym zdaniu. Nie mam zwolenników, pomyślała. W przeciwieństwie do Malcolma. Jeszcze nie.

Pancho, Wanamaker, Wunderly i kilku innych przyjaciół chciało z nią przyjść, ale Holly powiedziała, że będzie się tylko bardziej denerwować. W rzeczywistości bardzo chciała, żeby Raoul był z nią, ale od awarii zasilania w laboratorium nie wypowiedział do niej więcej niż sześć słów.

Teraz stała zdenerwowana przed trzema kamerami, Berkowitz uśmiechał się do niej zza nich. W studiu było kilku techników, gdy Holly weszła, ale teraz gdzieś znikli.

— Wstęp jest już nagrany. Odtworzę go, a potem będzie pięciosekundowe odliczanie — wyjaśniał Berkowitz. — Kiedy wskażę na ciebie — wycelował w nią krótki palec wskazujący — zaczynasz.

— Dobrze — odparła. — Łapię.

Za kamerą, po jej prawej stronie, był monitor. Holly pomyślała, że wygląda okropnie: spięta, zdenerwowana, gapiąca się jak wychudzone, bezdomne dziecko. Z lewej strony stał monitor, na którym wyświetlano tekst jej przemówienia, wielkimi literami.