Zanim ktokolwiek z uczestników uniósł się z miejsca, profesor dodał:
— Sądzę, że na ten temat powinno porozmawiać dwóch kandydatów na fotel głównego administratora. Zamierzam zorganizować taką debatę w najbliższej przyszłości.
Czerwone światełka kamer zgasły, a Holly westchnęła ze znużeniem.
— Bardzo dobry program — rzekł Wilmot jowialnie, wstając i przeciągając się. — Kapitalny!
Holly opadła z powrotem na krzesło.
— Jak dobrze, że to już koniec.
Pozostali uczestnicy dyskusji najwyraźniej podzielali jej uczucia i ze znużeniem sunęli w kierunku głównych drzwi studia.
Berkowitz uśmiechał się radośnie.
— Fantastyczna reakcja widzów — zwrócił się do Holly. — Z liczby telefonów wynika, że oglądała nas połowa populacji. Fantastycznie!
Holly była zbyt zmęczona, by ją to cokolwiek obchodziło. Wstała, gdy Berkowitz i Wilmot oddalili się pogrążeni w przyjaznej rozmowie. Prysznic i dużo snu, powiedziała sobie w duchu. Tego mi trzeba.
Zdziwiła się widząc Raoula Tavalerę w drzwiach studia. Miał niepewną minę.
— Raoul! — zawołała Holly. — Co ty tu robisz? Od jak dawna…
— Zacząłem cię oglądać — zaczął nieśmiałym tonem Tavalera — i pomyślałem, że może byś się wybrała na drinka albo coś takiego, jak skończycie, więc przyszedłem.
— Czekałeś na mnie na zewnątrz przez cały czas? Rzucił szybkie spojrzenie na swoje buty.
— Wśliznąłem się i oglądałem z tyłu studia. Chyba mnie nie widziałaś.
— Nie, nie widziałam.
— Masz ochotę na drinka? Może coś do jedzenia? Sięgnęła po jego rękę, czując, jak znużenie ją opuszcza.
— Umieram z głodu.
Tavalera uśmiechnął się i ruszył korytarzem.
— Kafeteria jest zamknięta, ale bistro powinno być jeszcze czynne.
— Super!
— A poza tym — rzekł Tavalera, nagle poważniejąc — chcę podpisać tę twoją petycję.
— Naprawdę? Skinął głową.
— Kiedyś chciałbym mieć dzieci. Holly poczuła, jak ogarnia ją euforia.
21 MARCA 2096: PÓŁNOC
Urbain nie pamiętał już, ile razy przemierzył dystans między własnym biurem a centrum kontroli misji w ciągu tej jednej tylko nocy. Biolodzy opanowali owalny stół konferencyjny w jego gabinecie i nadal przerzucali się teoriami na temat tego, co mogło zacierać ślady Alfy i jakie obserwacje należy poczynić, by rozstrzygnąć, która teoria jest prawdziwa. Jeżeli w ogóle to możliwe. Inżynierowie w centrum kontroli misji żmudnie śledzili znikające ślady i szukali nowych.
Gdy Urbain ponownie wkroczył do słabo oświetlonego centrum kontroli misji, sześciu inżynierów przy ekspresie do kawy kłóciło się z zapałem:
— Obejrzeliśmy całą pieprzoną powierzchnię Tytana i ani śladu sondy. Ta przeklęta kupa złomu musiała utonąć w jakimś morzu.
— Albo w mniejszym jeziorku. Tam prowadzą ślady.
— Ale widnieją też z drugiej strony.
— A potrafisz stwierdzić po śladach, z której strony wjechała, a z której wyjechała?
— Śladów jest za dużo, żeby wszystkie prowadziły tylko w jedną stronę. Poza tym…
— Poza tym to bzdura! Mamy obraz o rozdzielczości pięciu metrów. I stereoskopię. Obejrzeliśmy całą powierzchnię pieprzonego Tytana. I nic! Nic poza śladami i zatartymi śladami.
Urbain po raz pierwszy uświadomił sobie, że zespół jego inżynierów musi odczuwać dokładnie taką samą frustrację i złość jak on sam. Są bliscy załamania, pomyślał. Muszę coś zrobić, żeby podtrzymać ich na duchu. Ale co?
— To wielki księżyc — odezwała się jedna z kobiet. — Bestię mogliśmy przegapić mimo trójwymiarowego obrazu. Musimy polować dalej.
— Aż będziemy się potykać o własne, siwe brody, nie?
— Co jeszcze możemy zrobić?
— Wrócić do domu. Przyznać się, że zgubiliśmy to cholerstwo i wracać na Ziemię. Nie jesteśmy wygnańcami, tylko ochotnikami. Możemy wrócić, kiedy tylko zechcemy.
— O ile znajdzie się statek gotowy nas zabrać.
— Chcesz powiedzieć, jeśli znajdzie się ktoś, kto zapłaci za nasz bilet powrotny.
— MKU musi nas zabrać! Nie podpisywaliśmy kontaktu na siedzenie nie wiadomo jak długo nie wiadomo gdzie!
Urbain odchrząknął głośno i spojrzeli na niego.
— Jakieś postępy? — spytał krótko.
Nikt nie zadał sobie trudu udzielenia mu odpowiedzi. Wszyscy z ponurymi minami odpłynęli do swoich stanowisk. Wyglądali, jak niezadowoleni uczniowie, którzy woleliby być wszędzie indziej, byle nie w szkole.
— Wiem, że to frustrujące — rzekł na tyle głośno, żeby wszyscy w centrum kontroli misji go usłyszeli. Zanim ktoś zdołał odpowiedzieć, dodał: — Ale musimy kontynuować poszukiwania Alfy. Biolodzy już dokonali ważnego odkrycia.
— Już — mruknął ktoś kwaśno.
— Alfa jest na Tytanie, i potrzebuje naszej pomocy. Musimy…
Jeden z mężczyzn przy konsolach zawołał głośno:
— Mam coś! Wygląda jak świeże koleiny.
Urbain podbiegł do jego konsoli i zajrzał inżynierowi przez ramię na środkowy ekran. W gąbczastym gruncie widać było wyraźny, głęboki odcisk gąsienic.
— Sprawdź, dokąd prowadzą! — krzyknął. — Natychmiast!
Krajobraz zmienił się. Ślady ciągnęły się dalej, wyraźne i proste. Nagle ekran zgasł.
— Co się stało? — dopytywał się Urbain.
Nie odrywając się od ekranu inżynier wyjaśnił:
— Dotarliśmy do końca zasięgu tego satelity. Przełączę na innego…
— Szybko! — syknął Urbain, tracąc oddech. — Vite, vite! Inni inżynierowie zebrali się wokół nich. Urbain czuł ciepło ich ciał, zapach ich wód kolońskich, płynów po goleni i potu. Ale nie odrywał oczu od ekranu.
Ekran zapalił się znów i Urbain poczuł falę podniecenia Widok był o wiele szerszy niż przed chwilą.
— Zaraz wyostrzymy — mruknął inżynier. — Wiecie, że to obraz w czasie rzeczywistym.
— Tak, tak — warknął niecierpliwie Urbain. — Wyostrz nam koleiny.
— Właśnie to robię — odparł z niechęcią inżynier.
— Włącz automatyczną ostrość — zaproponował ktoś sto jacy za Urbainem.
— A myślisz, że co ja niby robię, do cholery? — odburknął inżynier.
Na ekranie pojawiły się podwójne koleiny. Urbain usłyszał westchnienie pozostałych zgromadzonych.
— Prześledź, dokąd prowadzą! — naciskał.
Krajobraz znów się zmienił. Ślady rozmyły się, po czym znów pojawiły się, ostre. Urbain poczuł, że serce bije mu mocno, uderzając o żebra. W ustach miał sucho.
— Jest — oznajmił inżynier.
Urbain wpatrzył się w ekran. Sonda Tytan Alfa tkwiła na lodzie, nie ruszała się, ale najwyraźniej nic jej się nie stało. I wtedy obraz na ekranie rozmazał się.
Urbain uświadomił sobie, że ma łzy w oczach.
Gdy Ramanujan zdał Eberly’emu relację z popołudniowego wiecu Holly, pierwszą reakcją Eberlyego było:
— Inicjatywa zmierzająca do złożenia petycji? Wiesz, ile będzie musiała zdobyć podpisów?
— Sześć tysięcy siedemset — odparł Ramanujan.
— Dokładnie to sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt siedem.
Ramanujan pochylił podbródek w uznaniu doskonałej znajomości tematu swojego szefa. Był wyższy niż większość Hindusów znanych Eberly’emu, ale straszliwie chudy: twarz Ramanujana wyglądała jak czaszka z naciągniętą na nią wychudzoną ciemną skórą.