Выбрать главу

— Muszę pędzić do laboratorium. Pancho i Jake będą tam o dziewiątej i…

— Nie ma jeszcze ósmej.

Cardenas zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła go do siebie. Gaeta wskoczył z powrotem do łóżka.

— Rzeczywiście, potrafisz się postarać, jeśli tylko zechcesz.

— Aha.

— Tylko nie staraj się tak przy Raoulu.

— Martwiłoby cię to? Uśmiechnął się do niej złośliwie.

— Holly poderżnęłaby ci gardło. — Aha.

— Co za bzdura z tym końcem miesiąca miodowego?

* * *

Delikatność i takt, powtarzał sobie Eberly. Z nacisków korzystaj tylko wtedy, gdy nie ma innej możliwości.

Poranek był jego ulubioną porą dnia. Słońce sączyło się przez okna słoneczne. Habitat wyglądał czysto i świeżo. Prawie wszyscy już wstali i zajęli się swoimi obowiązkami; jedni mieszkańcy jedli śniadanie, inni byli już w pracy, dzięki czemu ścieżki dookoła jeziora mogły służyć prawie wyłącznie Eberly’emu i jego porannej przechadzce.

Po prawej stronie dostrzegł mały zagajnik, który był świadkiem jego schadzki z Jean-Marie Urbain. Romantyczne miejsce, pomyślał, nawet w świetle dnia. Ciekawe, co ona myśli o naszym małym, nieporadnym rendez-vous. Czy była zdenerwowana? Wystraszona? Podekscytowana? Sam Eberly nie odczuwał żadnego z tych uczuć. Kobiety dla niego się nie liczyły. Seks się nie liczył. Czasem zastanawiał się, czy lekarze w więzieniu w Austrii nie zrobili czegoś z jego popędem seksualnym. Potrząsnął głową. Tylko władza się liczy, powiedział sobie. Władza sprawia, że czujesz się bezpiecznie. Dzięki władzy ludzie cię uwielbiają.

Tak, pomyślał idąc brzegiem jeziora, czuł, że pani Urbain na pewno przynajmniej go szanuje. Powiedziała, że mnie uwielbia. Jest naprawdę samotna. Mógłbym ją mieć, pomyślał Eberly. Chętnie by ze mną trochę poromansowała.

Mimo to cieszył się, że do tego nie doszło. Za wiele komplikacji, za wiele niebezpieczeństw. Żadnych zobowiązań emocjonalnych, powiedział sobie. Człowiek na moim stanowisku musi być ponad emocje. Władza jest ważniejsza niż seks, powtarzał sobie. Nie potrzebuję kobiety, żeby się na mnie wieszała, nie teraz, kiedy uwielbiają mnie wszyscy mieszkańcy habitatu. Wszyscy mnie kochają. Szanują i cenią, nawet durnie, którzy głosowali przeciwko mnie. Ale tym razem wszystko będzie inaczej. Tym razem wygram jednogłośnie. Kiedy już zastawię moją pułapkę na tę małą cwaniarę, Lane, nie będzie wiedziała, co ze sobą zrobić.

Eberly uśmiechał się radośnie siedząc na ławce, na której miał się spotkać z Jean-Marie Urbain. Jasne, jeszcze jej tam nie było. Uznał, że lepiej będzie przyjść kwadrans przed umówioną godziną. Żona Urbaina była zaskoczona, kiedy Eberly zadzwonił do niej po północy, ale była w mieszkaniu sama: dokładnie tak, jak Eberly przypuszczał. Jej mąż tkwił w centrum kontroli misji wraz z innymi naukowcami; wszyscy w habitacie wiedzieli, że Urbain często sypia w swoim gabinecie.

I oto nadchodziła! Szła powoli, niepewnie, ścieżką od wioski. Wyglądała tak świeżo i uroczo w sukience w kwiaty, bez rękawów. To naprawdę atrakcyjna kobieta, pomyślał Eberly. Mógłbym ją mieć, gdybym tylko zechciał.

Wstał z ławki, powitał ją ukłonem.

— Madame Urbain, jak miło panią widzieć — rzekł, prezentując najpiękniejszy ze swoich uśmiechów.

Wyglądała na zdenerwowaną.

— Powiedział pan, że to ważne.

— Tak, to ważne — wskazał ławkę gestem. — Proszę usiąść.

Rozejrzała się, jakby bała się, że ktoś ją śledzi.

— Naprawdę nie ma nic zdrożnego w tym, żeby żona głównego naukowca siedziała na ławce z głównym administratorem — rzekł Eberly, znów gestem zapraszając ją, by usiadła. — Proszę się rozgościć.

Przysiadła jak wystraszony ptaszek, gotów uciec przy najmniejszym zagrożeniu.

Siedząc prawie w odległości ramienia od niej, Eberly rzekł:

— Chciałem porozmawiać z panią o polityce.

Jean-Marie najwyraźniej odprężyła się.

— I nauce — dodał Eberly. — Tak?

— Pani pozwoli, że przejdę od razu do sedna sprawy — rzekł. — Ta petycja domagająca się zniesienia zasady zerowego rozwoju populacji to bezpośrednie zagrożenie dla pracy pani męża.

— Zagrożenie? — otworzyła szeroko oczy. — Dlaczego? Eberly spędził następne pół godziny wyjaśniając, czemu nieograniczony rozwój populacji pochłonąłby zasoby habitatu, zmuszając rząd do przydzielania coraz większych ilości pożywienia, funduszy i personelu w celu zapewnienia bytu beztrosko rosnącej populacji.

— Nie będziemy w stanie finansować nauki — powiedział jej. — Być może nawet będziemy musieli przesunąć naukowców do pracy w szpitalach albo przetwórniach żywności.

— Przecież to MKU finansuje badania — zdziwiła się Jean-Marie.

— Tylko do pewnego stopnia — wyjaśnił Eberly. — MKU finansuje tylko mały odsetek potrzeb kadry naukowej. Większość tego brzemienia spoczywa na barkach obywateli habitatu.

Była to niemal prawda; aczkolwiek z pewną dozą przesady.

Jean-Marie siedziała na ławce z pochyloną głową, zastanawiając się, czego chce od niej Eberly. W końcu rzekła wolno:

— Mówi pan, że jeśli zasada ZRP zostanie zniesiona, będzie to stanowiło zagrożenie dla pracy mojego męża i innych naukowców?

— Najprawdopodobniej tak. Może całkowicie położyć kres wszelkim prowadzonym tu badaniom naukowym.

— A co my możemy zrobić w tej sprawie?

Eberly uśmiechnął się w duchu, słysząc zaimek „my”. Mam ją, powiedział sobie. Zrobi, co jej każę.

— Ktoś musi przeciwstawić się tej petycji — powiedział, emanując szczerością. — Ktoś musi uświadomić mieszkańcom, że ta petycja może położyć kres naszemu istnieniu.

Jean-Marie pokiwała głową, ale nadal miała niepewną minę.

Eberly chwycił ją za ręce i spojrzał w jej jasnobrązowe oczy.

— Jean-Marie… Czy mogę mówić ci po imieniu?

— Tak — mruknęła. — Oczywiście.

— Jean-Marie, stanęliśmy wobec konieczności dokonania wyboru. Habitat może stać się ośrodkiem najważniejszych badań naukowych prowadzonych w Układzie Słonecznym… — zawiesił dramatycznie głos. — Albo może się zamienić w głodujące, cuchnące, przeludnione szambo, jakich wiele na Ziemi.

— Tak. Rozumiem.

— Możesz być tą osobą, która uratuje nas przed katastrofą. Wybór należy do ciebie.

Jean-Marie Urbain wstała, a w każdym rysie jej drobnej figury było widać determinację.

— Powiedz mi, co mam robić — rzekła Eberlyemu. Wstał razem z nią.

— Tak. Powiem ci.

Oboje poczuli ulgę, że żadne z nich nie wspomniało o ich krótkiej schadzce sprzed dwóch miesięcy.

21 MARCA 2096: PÓŹNY RANEK

I znów to samo, pomyślał Vernon Donkman. W swoim miniaturowym biurze gapił się na staroświecki ekran komputera.

Jak zwykle miał na sobie ciemną bluzę i spodnie, choć jego cera miała teraz odcień ciemnozłoty, dzięki kuracji enzymami, jakiej się poddał. W tej jednak chwili wygląd wiele dla niego nie znaczył. Jego lekko wytrzeszczone oczy aż lśniły na widok cyfr na ekranie. Przez czwarty z kolei miesiąc główny rachunek habitatu nie bilansował się. Rozbieżność była niewielka: zaledwie kilkaset nowych międzynarodowych dolarów — ale drażniła Donkmana bardziej, niż gdyby to był miliard.

Ta kwota jest za mała jak na defraudację, pomyślał. Poza tym nie odnotowano żadnego nieuprawnionego dostępu do rachunku. Spędził tyle długich, bezsennych nocy usiłując wyśledzić, co się stało, że żona zaczęła go podejrzewać o romans na boku. Nic podobnego, zapewnił ją. Jej rywalką był przeklęty system księgowy, który nie chciał się bilansować.