Выбрать главу

Przez chwilę Donkman sądził, że problem jest związany z komputerami. Poszedł do Eberlyego i zażądał najlepszego analityka komputerowego w habitacie. Większość z nich należała do personelu komputerowego Urbaina i nie była dla niego dostępna. Ci, którzy zbadali program księgowy nie wykryli żadnych usterek w oprogramowaniu ani sprzęcie. Donkman próbował także pracować na innych komputerach i kazał całkowicie przerobić swoją ulubioną maszynę. Nic z tego. Rachunek nadal się nie bilansował.

Jakie to denerwujące. Z końcem każdego miesiąca rachunek główny wykazywał malutką, nieistotną rozbieżność. Nigdy nie była to taka sama kwota; nigdy nie wynosiła więcej niż kilkaset dolarów. Co miesiąc Donkman usiłował wyśledzić źródło anomalii i co miesiąc go nie znajdował, więc musiał przeżywać kolejne upokorzenie korygowania rachunku ręcznie. Czasem musiał przelewać jakieś pieniądze, żeby pokryć różnicę. Czasem musiał je wypłacać. Próbował sprawdzać sumy, które wpłacał albo wypłacał co miesiąc, ale nie pasowały do siebie ani nie sumowały się w jakąś charakterystyczną kwotę.

Przez jakiś czas uważał też, że dziwne zachowanie komputera mogło być spowodowane losowymi zanikami napięcia w habitacie. System komputerowy miał jednak zapasowe akumulatory. Nigdy nie zawodziły, nawet wtedy, gdy zasilanie zanikało na godzinę lub dłużej.

Jedyna spójność, jaką znalazł, polegała na tym, że rozbieżności pojawiały się średnio co dwa tygodnie. Nigdy w ten sam dzień tygodnia i nigdy o tej samej godzinie, ale rachunek przestawał się bilansować mniej więcej co dwa tygodnie. Nie dokładnie co dwa tygodnie, raczej szesnaście dni. W każdym razie średni okres, po którym pojawiały się rozbieżności, wynosił tyle. Co szesnaście dni, plus-minus kilkanaście godzin, rachunek dostawał czkawki.

Żeby się upewnić, Donkman spędził prawie dwadzieścia godzin w biurze bez przerwy, patrząc na ekran komputera, szesnaście dni po tym, jak pojawiła się ostatnia rozbieżność. Żona przyniosła mu lunch i kolację. Została z nim nawet trochę, ale szybko jej się znudziło i poszła do domu.

Donkman tkwił tam, z oczami wlepionymi w pojawiające się na ekranie liczby. Oto życie tego habitatu, pomyślał. Każda transakcja, bez względu na to, jak mała, bez względu na to, czy miała miejsce między sklepikarzem a klientem, między centralnym bankiem habitatu a jakimś bankiem na Ziemi czy Księżycu, migała mu przed oczami. Na dole ekranu, na małym pasku wyświetlała się suma główna.

Donkman musiał się na chwilę zdrzemnąć, bo gdy się ocknął — zamrugał i dostrzegł, że suma główna rachunku nie zgadza się o sto pięćdziesiąt nowych międzynarodowych dolarów.

Miał ochotę krzyczeć.

* * *

Jake Wanamaker był już w laboratorium symulacyjnym, kiedy pojawił się w nim Gaeta. Wielki admirał siedział przy jednym ze stołów z tyłu pokoju, zgarbiony, z głową pochyloną nad laptopem.

— Buenas dias, amigo — przywitał go radośnie Gaeta.

— Wcześnie przyszedłeś.

Wanamaker zwrócił się w stronę Gaety z ponura miną.

— Nie schrzanię tego, prawda?

— Świetnie sobie radzisz — odparł Gaeta, przechodząc obok wielkiej, pękatej skrzyni symulatora i idąc w jego stronę.

— Jeszcze parę miesięcy…

— Nie mamy paru miesięcy — odparł Wanamaker. — Musimy tam polecieć przed wielką debatą Holly i Eberlyego.

— Nie widzę powodu.

Wanamaker machnął swoją wielką ręką.

— Pancho mówi, że tego chce Holly, a Holly mówi, że tego chce Wunderly.

Gaeta przysiadł ciężko na krześle obok niego.

— Więc mówisz, że będziemy się narażać tylko dlatego, że tego właśnie chcą kobiety?

— Boję się, że Pancho zginie tam przeze mnie — rzekł twardo Wanamaker.

— Manewr przejęcia jej nie jest łatwy, to fakt.

— Musimy więc znaleźć lepszego pilota na tę misję.

— Tavalerę? — Tak.

— On nie zechce.

Z ponurą jak u kata twarzą, Wanamaker rzekł:

— Zjedzmy z chłopakiem obiad i przemówmy mu do rozsądku.

Gaeta skinął głową, pomyślał jednak: Raoul ma aż za dużo rozsądku. Boi się tej misji i jest na tyle inteligentny, że umie odmówić.

Timoshenko najwyraźniej czuł się nieswojo siedząc przed pedantycznie pustym biurkiem Eberly’ego.

— Już panu mówiłem — rzekł inżynier. — To nie ja tu rządzę. Eberly kiwał się lekko na swoim krześle z wysokim oparciem i próbował uśmiechać się jak najuprzejmiej.

— Doskonale sobie pan radzi jako szef konserwacji zewnętrznej.

Timoshenko skrzywił się.

— Nie chcę być dyrektorem całego działu konserwacji. Sam pan powiedział, że to za dużo roboty jak na jedną osobę.

— Za dużo jak na Aaronsona. Jestem przekonany, że pan sobie poradzi.

— Odrzucam ten zaszczyt.

Eberly splótł palce. Przez długą chwilę milczał, intensywnie myśląc. Musi być jakiś sposób, żeby go przekonać, pomyślał. Musi być coś, czego on chce. W końcu rzekł:

— Mieszkańcy habitatu zasłużyli na najlepszego szefa działu konserwacji.

Timoshenki najwyraźniej to nie wzruszyło.

— To proszę go znaleźć. Albo ją. Tu pracują setki inżynierów.

— Komputer wybrał pana nazwisko z listy wykwalifikowanego personelu — skłamał Eberly.

— To proszę uruchomić tę listę jeszcze raz i mnie z niej usunąć.

— Aaronson musi odejść — oznajmił Eberly, czując, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Ten Rosjanin jest zbyt uparty, żeby był z niego jakikolwiek pożytek. — Nie możemy mieć przerw w dostawie energii. To niebezpieczne.

— Zgadzam się, ale mam pełne ręce roboty na zewnątrz. To ważne, jeśli pan tego jeszcze nie wie.

— Może pan sobie poradzić z konserwacją zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Wiem, że tak jest.

— Proszę posłuchać — rzekł Timoshenko, pochylając się na krześle. — Pracuję na zewnątrz. Naprawdę haruję. Wychodzę tam z moją załogą. Gdybym zajął się dodatkowo konserwacją wewnątrz, skończyłbym siedząc przy biurku i mówiąc innym, co mają robić. Zostałbym biurokratą, jak ta cała banda trutni w pańskim biurze. A ja nie chcę.

— Ale to jest konieczne! — błagał Eberly. — Z tymi losowymi przerwami w dostawie energii jest coraz gorzej. Muszę znaleźć kogoś na miejsce Aaronsona.

— Tym kimś nie będę ja — odparł stanowczo Timoshenko. Siedział z rękami założonymi na piersi, z upartym, ponurym grymasem na twarzy o ciężkich rysach.

Zirytowany, nie wiedząc, jak zmusić tego człowieka do przyjęcia propozycji, Eberly w końcu rzekł:

— Cóż, może się pan przynajmniej nad tym zastanowi? Jestem pewien, że jak pan rozważy wszystkie…

Inżynier wstał.

— Mogę o tym myśleć, aż palmy wyrosną na Syberii. Odpowiedź nadal będzie odmowna.

Odwrócił się i wyszedł z biura, zostawiając Eberly’ego z otwartymi ustami.

Drzwi zamknęły się z cichym stuknięciem. Musi być jakiś sposób, rozmyślał Eberly, żeby go zmusić do zrobienia tego, czego od niego chcę. Każdy ma jakąś słabość. Każdy chce czegoś, czego nie może zdobyć. Czego chce ten uparty Rosjanin? Jakie jest jego ukryte pragnienie? Muszę dokładnie przejrzeć jego dossier, może znajdę jakąś słabość.

O wpół do pierwszej w kafeterii panował hałas i zgiełk: tabuny ludzi tłoczyły się przy ladach, zajmowały stoliki, szukały znajomych, rozmawiały, śmiały się, hałasowały talerzami i sztućcami. W wielkiej sali unosiły się różne zapachy: pieczonych pseudosteków, świeżej kawy, ostry, słodki aromat wypieków prosto z kuchenki.