Pompy zaszumiały i Wanamakerowi wydało się, że słyszy, jak zewnętrzna klapa otwiera się ze skrzypnięciem. To tylko wyobraźnia, pomyślał. Te łożyska nie skrzypią.
W końcu wewnętrzna klapa stanęła otworem i Gaeta wtoczył się niezgrabnie do ładowni. Wielki skafander górował nad Wanamakerem; miał wrażenie, że właśnie wszedł jakiś gigantyczny robot nasłany przez Obcych.
— Witamy na pokładzie — rzekł, stając na palcach, by dostrzec twarz Gaety w wizjerze skafandra.
— Czy to autobus do Tijuany? — zażartował Manny.
— Przestańcie błaznować i zamykajcie śluzę — odezwała się Pancho. — Musimy się trzymać planu.
Nadia Wunderly miała nadzieję, że zdobędzie próbki stworzeń z pierścieni przed debatą Eberly’ego z Holly, ale opóźnienia w przygotowaniu rakiety transferowej i zmiany w składzie załogi, z niej samej na Pancho, a ostatecznie na Gaetę — który, jej zdaniem, powinien był się podjąć tego zadania na samym początku — spowodowały, że misję rozpoczęto dopiero w dniu debaty.
Eberly udawał, że niechętnie udzieli zezwolenia na start rakiety transferowej, ale jedna wizyta Gaety i Wanamakera wystarczyła, żeby zmienił zdanie. Ale i tak udało mu się przeciągnąć start aż do dnia pierwszej debaty między nim a Holly.
Wunderly wiedziała, że debata ma się rozpocząć dopiero o dwudziestej. Może Manny’emu uda się do tej pory przelecieć przez pierścienie i rozpocząć drogę powrotną. Ale i tak nie będę mieć pojęcia, co znalazło się w jego pojemnikach na próbki. Debata rozpocznie się, zanim próbki znajdą się w laboratorium.
Siedziała w swoim małym, zagraconym gabinecie, a na inteligentnym ekranie było widać w dwóch osobnych oknach skafander Gaety i widok Saturna. Pierścienie gigantycznej planety lśniły jak szerokie pasy kuszących brylantów, nęcące, nieskończenie fascynujące.
Oderwanie wzroku od pierścieni wymagało od Wunderly dużego wysiłku woli. Nerwowo zaczęła przerzucać papiery na zaśmieconym biurku, czekając, aż statek odłączy się od habitatu i zacznie lot w stronę pierścieni.
No, dalej, poganiała ich w myślach. Do roboty!
12 KWIETNIA 2096: START
— Na mój znak, pięciosekundowe odliczanie! — zawołała Pancho. — Pięć! Cztery…
Poczuła, jak rakieta zadygotała, gdy została uwolniona z uchwytów podtrzymujących ją przy habitacie.
…dwa… jeden…
Automatyczny pilot wystrzelił strumienie zimnego gazu, błyskawiczne uderzenie, które Pancho lekko odczuła, nawet stojąc w kokpicie. Trzymała kciuk na przycisku startu ręcznego, ale zabezpieczenie okazało się zbędne.
— Ruszyliśmy! — zawołała.
— Powodzenia — rozległ się w głośniku głos Tavalery. Poczucie ciężaru, wywołane ruchem obrotowym habitatu, znikło całkowicie. Pancho poczuła, jak wszystko przewraca jej się w środku. Dalej, dziewczyno, skarciła się w duchu, wsuwając stopę do pętli na podłodze, byłaś już w stanie nieważkości wiele razy. Tylko żadnych mdłości.
Wanamaker wetknął głowę przez klapę.
— Manny je śniadanie.
— W skafandrze? — spytała Pancho przez ramię. Zauważyła, że trzyma się brzegu klapy obiema rękami, a jego stopy unoszą się nad pokładem.
— Tak. Jesteś głodna? Przyniosę coś z mesy.
Pancho wiedziała, że mesa na tym statku to tylko mała lodówka wypchana kanapkami i sokami owocowymi. Jej żołądek nadal się skarżył, choć poruszanie głową nie przyprawiało jej już o zawroty.
— Tak, rzucę coś na ząb — odparła. — I tak przez kilka następnych godzin nie będzie nic do roboty poza patrzeniem na wskaźniki.
Poza tym, dodała w duchu, nie pozwolę, żeby nieważkość dała mi się we znaki.
Holly przygryzła wargę i przyjrzała się liczbom wyświetlonym na inteligentnym ekranie. Pięć tysięcy dwieście szesnaście podpisów, pomyślała. Ciągle za mało. Ale uda się.
Miała nadzieję, że dziś wieczorem podczas debaty z Eberlym ogłosi, że ruch związany z petycją zdobył już wystarczającą liczbę głosów. Nic z tego, pomyślała. Ale jesteśmy coraz bliżej. I ponad jedną trzecią podpisów złożyli mężczyźni.
Zadzwonił telefon. Na dole ekranu pojawiła się informacja, że to Zeke Berkowitz.
— Odbierz — rzekła.
Berkowitz, zwykle rozradowany, tym razem wyglądał na zakłopotanego.
— Holly, przed debatą nadajemy wiadomości. Pomyślałem, że wolałabyś je obejrzeć wcześniej, żeby nic cię nie zaskoczyło.
— Dobrze — odparła z roztargnieniem Holly, nadal myśląc o zbieraniu podpisów pod petycją.
— Wysyłam ci ten wywiad — rzekł Berkowitz.
— Dzięki.
Przez prawie pół godziny Holly przeglądała dane liczbowe związane ze zbieraniem podpisów, zastanawiając się, czy istnieją jakieś nisze populacyjne, które jeszcze nie podpisały petycji. W końcu, raczej po to, żeby sobie zrobić przerwę w analizie dany przełączyła się na wiadomość przysłaną przez Berkowitza.
Ze zdumieniem zobaczyła na ekranie Jean-Marie Urban. Żona głównego naukowca siedziała w tym samym studiu w którym Berkowitz nagrywał wywiad z Holly i Eberlym.
— Pani Urbain — mówił Berkowitz zza kamery. — Jaki jest powód, dla którego założyła pani ten komitet?
Jean-Marie Urbain wyglądała na spiętą, ale uśmiechnęła się z wysiłkiem i spojrzała prosto do kamery.
— Sądzę, że nasza społeczność powinna zaprzestać zbierania podpisów pod tą absurdalną petycją — oznajmiła.
Holly aż podskoczyła ze zdziwienia.
— Ma pani na myśli petycję domagającą się zniesienia zasady zerowego rozwoju populacji?
— Tak. W rzeczy samej. Nie wolno uchylać tej zasady.
— A dlaczego sprzeciwia się pani tej petycji? — spytał Berkowitz.
Z miną wyrażającą samą szczerość i przekonanie do swoich racji, pani Urbain wyrecytowała wyuczoną lekcję:
— Nasz habitat dysponuje ograniczonymi zasobami. Jeśli dopuścimy do nieuregulowanego przyrostu naturalnego, nasz habitat szybko się wypełni, osiągając taką liczbę ludności, że nie będziemy w stanie jej utrzymać. Ludzie będą głodować. Dzieci — niemowlęta — będą głodować!
— Nie sądzi pani, że to dość ekstremalny pogląd?
— Skądże znowu. Nieregulowany przyrost naturalny zmieni nasz piękny habitat w przeludnione slumsy, zatłoczone szambo pełne biedy, chorób i zbrodni. Musimy utrzymać zasadę zerowego rozwoju populacji! Nie wolno jej znosić!
— Nigdy?
Jean-Marie Urbain zawahała się. Holly pomyślała, że rozpaczliwie szuka w pamięci odpowiedzi, jaką jej podsunięto.
— Nie, nie aż tak — odparła w końcu. — Musimy jednak utrzymać ją do chwili, aż zdobędziemy jakiś sposób na pomnażanie naszych bogactw, który pozwoli nam utrzymać rosnącą populację.
— Jakiś sposób na pomnażanie bogactw? — powtórzył Berkowitz.
— Tak. Nasz habitat zaprojektowano, by mógł utrzymać dziesięć tysięcy ludzi. O ile nasza sytuacja ekonomiczna się nie poprawi, nie mamy wystarczających zasobów do utrzymania większej populacji.
Na moment zapadła cisza, po czym Berkowitz rzekł:
— Pani Urbain, gdyby uchylić zasadę ZRP, czy chciałaby pani mieć dziecko?
Jean-Marie wyglądała na zaskoczoną, wręcz zaszokowaną jego pytaniem.
— Ja? Czy ja chciałabym mieć dziecko?
— Pani i doktor Urbain nie macie dzieci, prawda?
— Tak — przyznała. Z niechęcią, zauważyła Holly.
— A zatem, gdyby stało się to dopuszczalne? Przecież są państwo na tyle młodzi, że moglibyście mieć dziecko.