Nie ma jednak już czasu. Nie mogła zostawić sterów, nawet na sekundę, nawet na tę krótką chwilę, jakiej wymagało włożenie nanoskafandra.
Pancho poczuła smak krwi w ustach i dotarło do niej, że przygryzła sobie język. Ależ ja jestem durna, pomyślała. Czemu, u licha…
— Jake! — zawołała, zdziwiona paniką we własnym głosie. — Przyjdź tu! Szybko! I przynieś butlę z tlenem.
Zobaczyła wielki, biały głaz, który toczył się obok prawej burty statku, nie dalej niż sto metrów. I zbliżał się. Rzuciła okiem na radar: tylko szum, za wiele obiektów, mnóstwo błyszczących iskierek na ekranie.
Delikatnie, bardzo delikatnie przesunęła wolant w lewo. Głaz oddalił się nieco, ale nadal leciał obok statku, jakby tylko czekał, aż Pancho popełni najdrobniejszy błąd, żeby mógł uderzyć w statek i zniszczyć go.
Nie daj się zahipnotyzować, skarciła się w duchu, odrywając wzrok od lśniącego olbrzyma. Musisz się rozglądać we wszystkich kierunkach. Rzuciła okiem jeszcze raz i tym razem był znacznie mniejszy; oddalał się.
Ekran monitora zderzeń migał jak ogarnięte spazmami oko szaleńca. Ciśnienie się utrzymuje, pomyślała. Nie ma przebicia.
Wanamaker zanurkował w kokpit, nadal w nanoskafandrze, z pobielałą twarzą i utkwionymi w niej oczami.
— Nie włożyłaś skafandra!
— Przejmij stery — zarządziła Pancho, wyjmując mu z rąk butlę z tlenem.
Przeleciała przez klapę, łapiąc się brzegu jedną ręką; pozwoliła zielonej butli zawisnąć w powietrzu, a sama wyszarpnęła nanoskafander ze schowka i wcisnęła do niego nogi.
Statek szarpnął i Pancho uderzyła o grodź.
— Przepraszam! — wrzasnął Wanamaker z kokpitu.
Pancho była zbyt zajęta, by odpowiedzieć. Włożyła skafander, doczepiła do niego butlę z tlenem i zobaczyła, jak bąbel nadyma się wokół jej twarzy. Wzięła głęboki oddech, zaczerpując powietrza z puszki, po czym wkroczyła z powrotem do kokpitu.
— Dzięki, Jake — mruknęła, przejmując z powrotem stery.
— Już prawie przelecieliśmy — rzekł, wskazując na bulaj. Pancho widziała poprzez rojące się wokół cząsteczki gwiazdy, a nawet sierp księżyca. To pewnie Tytan, pomyślała.
Nagłe szarpnięcie rzuciło ich oboje na kolana. Klapa kokpitu zatrzasnęła się, a system podtrzymywania życia oświadczył z mechanicznym spokojem:
— Spadek ciśnienia w ładowni. Przebicie kadłuba w sekcji sześć A.
Chwytając znów stery, Pancho krzyknęła:
— Jake, wszystko w porządku?
— W porządku — odparł drżącym głosem Wanamaker.
— Manny? Wszystko gra?
— Tak — z interkomu dobiegł głos Gaety. — Trochę się poobijałem w skafandrze.
— Ale nic ci nie jest?
— Nic. Tylko cała woda znikła z ładowni. Niestety.
— Jaka duża jest dziura? Moment wahania.
— Nie widzę żadnej dziury. Musi być mikroskopijna.
— Walnęło nas coś znacznie większego niż mikroskopijny odłamek — rzekła Pancho. — Może jeden z tych księżyców pasterskich.
— To coś, co nas uderzyło, musiało wytracić większość energii na osłonie antymeteorytowej i wywaliło nam tylko małą dziurkę w kadłubie.
— Może — przytaknęła Pancho. Szybko rzuciła okiem na instrumenty. Ciśnienie w ładowni było zerowe, ale tu, w kokpicie, nic nam nie będzie. Ale i tak dobrze, że włożyłam skafander. Wylatujemy już z pierścienia. Liczba uderzeń spada. Gdybyśmy zaliczyli przebicie kokpitu, już bym nie żyła.
— Jesteśmy już prawie na zewnątrz — rzekł Wanamker, a na jego pobrużdżonej twarzy pojawił się uśmiech.
Pancho włączyła alarm uderzeniowy. Jego piszczenie przypominało teraz kołysankę.
— Chyba się udało — rzekła do Wanamakera.
— Pójdę do ładowni i zobaczę, jak tam Manny.
— Będzie musiał zostać w skafandrze, dopóki nie zacumujemy w habitacie. Tylko ładownia jest na tyle duża, żeby mógł się wydostać ze skafandra, a teraz jest tam próżnia.
— Dobrze — rzekł Wanamaker otwierając klapę. Ciśnienie powietrza w kokpicie utrzymywało się na normalnym poziomie. Pancho uświadomiła sobie, że klapa ładowni musiała zamknąć się automatycznie.
— Och, Jake — rzekła. — Zerknij na lodówkę, czy nic jej się nie stało.
— Tak jest, kapitanie — odparł Wanamaker, uśmiechając się i posyłając jej udawany salut.
Pancho odwzajemniła uśmiech. Twarz jednak znów zastygła jej w przerażeniu, gdy odwróciła się i dostrzegła kawał lodu wielkości bloku, tuż przed nimi. Ruszyła sterami i znikł z widoku.
Wanamaker i Gaeta zaczęli wrzeszczeć, posługując się mieszanką angielskiego z hiszpańskim i marynarskimi przekleństwami.
— Przepraszam, chłopcy — zawołała Pancho, uświadamiając sobie, że niewiele brakowało a wpadliby na jeden z księżyców pasterskich, które orbitowały na brzegu pierścienia.
— Na ile mogę to ocenić — rzekła, a na jej twarzy znów zagościł uśmiech — jesteśmy po drugiej stronie.
12 KWIETNIA 2096: POWRÓT
Kris Cardenas prawie wpadła na Wunderly, gdy obie kobiety zaczęły biec korytarzem prowadzącym do śluzy koło przegrody habitatu. Tavalera i Timoshenko biegli przed nimi, już prawie dobiegali do włazu. Timoshenko pchał mały wózek.
— Wszystko w porządku, Kris — sapnęła Wunderly. — Podsłuchiwałam w biurze ich rozmowy. — Manny’emu nic się nie stało.
Cardenas skinęła głową.
— Ale lekko nie było.
— Na szczęście nic im nie jest — Wunderly uśmiechnęła się blado, gdy zwolniły i zatrzymały się. — Nikomu nic się nie stało.
Cardenas zrozumiała, że to rodzaj przeprosin. Nie była jednak w nastroju do ich zaakceptowania.
— Mam nadzieję, że przywieźli twoje ważne próbki — powiedziała, nawet nie próbując ukryć irytacji.
Timoshenko przyciągnął wózek i postawił go obok drugiego, większego wózka na skafander, który zostawili w śluzie, następnie wpiął zestaw łączności do gniazda na grodzi obok ciężkiej stalowej klapy i przytrzymał słuchawkę ręką.
— Wszystko gra — rzekł do małego mikrofonu przy ustach. — Potwierdzam dokowanie.
Tavalera zwrócił się do obu kobiet.
— Przycumowali — rzekł.
Cardenas stała, mając wrażenie, że chwila oczekiwania na otwarcie śluzy rozciąga się w godziny. Czekała, aż Manny do niej wróci. Nie mogła się jednak powstrzymać i zerknęła na Wunderly. Nadia była podekscytowana i zniecierpliwiona. Jej cenne próbki, zżymała się w duchu Cardenas. Manny, Pancho i Jake niemal zginęli, żeby mogła dostać trochę płatków śniegu.
Choć emocje aż w niej kipiały, Cardenas wiedziała, że nie będzie długo złościć się na starą przyjaciółkę. Wrócili cali i zdrowi, nikomu nic się nie stało, wszystko dobre, co się dobrze kończy. Nie mogę się na nią wściekać, za dobrze ją rozumiem.
— Gaeta jest w śluzie — ogłosił Timoshenko, nadal trzymając rękę przy uchu. — Otwiera wewnętrzny właz.
Widząc zachwyt na twarzy Wunderly, szeroko otwarte oczy, usta wykrzywione w grymasie zniecierpliwienia, Cardenas poczuła, jak resztki jej gniewu topnieją. Objęła Wunderly ramieniem i rzekła cicho:
— Mam nadzieję, że przywiózł dowody, których potrzebujesz, Nadiu.
W oczach Wunderly pojawiły się łzy.
— Dzięki, Kris. Dzięki za wszystko. Wiesz, że nie chciałam, żeby Manny leciał. Wiem, że ty…
Właz wewnętrzny trzasnął i otworzył się powoli jak masywne drzwi bankowego skarbca. Gaeta niezgrabnie przekroczył próg w swoim wielkim skafandrze. Tavalera i Timoshenko podbiegli do niego, by mu pomóc.