Cicely po prostu leżała tam, krwawiąc.
Miałam szczęście, że posługiwała się małokalibrowym, “damskim” pistolecikiem. Gdyby miała większą armatę, mogłabym stracić rękę.
Zatknęłam pistolet Cicely za pasek spodni, bo nie wiedziałam, co innego mogłabym z nim zrobić. Rzecz jasna, najpierw go zabezpieczyłam. Nigdy wcześniej nie oberwałam. Byłam kąsana, dźgana nożem, bita i przyżegana rozpalonym żelazem, ale nigdy dotąd nie zarobiłam kulki. To mnie przerażało, bo nie miałam, pojęcia, czy moja rana była poważna. Wróciłam do Wandy. Twarz miała bladą, jej brązowe oczy wyglądały jak małe wysepki pośród bieli oblicza.
– Czy ona nie żyje? – spytała. Skinęłam głową. – Krwawisz dodała. Oderwała pasek tkaniny ze swej długiej spódnicy. – Poczekaj, owinę ci tę rękę.
Uklękłam i pozwoliłam, aby mocno zawiązała pasek wielokolorowej tkaniny tuż powyżej rany. Drugim skrawkiem spódnicy otarła ranę z krwi. Nie wyglądało tak źle. Jakbym straciła strzęp skóry i fragment tkanek.
– Myślę, że kula tylko mnie drasnęła – powiedziałam. To nic, tylko powierzchowna rana. Równocześnie przeszywała mnie palącym bólem i lodowatym chłodem. Może zimno to skutek szoku. Jedno małe draśnięcie i miałabym być w szoku? Z pewnością nie. – Jazda, musimy się stąd zmyć. Strzały ściągną tu Bruna.
Dobrze, że odczuwałam ból. Dzięki temu wciąż miałam czucie w ręku i mogłam ich używać. Moje ramię nie chciało, abym ponownie oplotła nim Wandę w pasie, ale to był jedyny sposób, żebym, mogła ją unieść, zachowując równocześnie prawą rękę wolną.
– Chodźmy w lewo. Może właśnie stamtąd nadeszła Cicely – powiedziała Wanda. Była w tym pewna logika. Zawróciłyśmy i minęłyśmy ciało. Leżała tam, jej niebieskie, niewidzące oczy wydawały się niesamowicie rozszerzone. Na twarzy osoby niedawno zmarłej nigdy nie uświadczysz wyrazu zgrozy czy przerażenia, co najwyżej grymas bezgranicznego zdumienia. Zupełnie jakby śmierć dopadła ją znienacka. Gdy mijałyśmy ciało, Wanda spojrzała na zwłoki.
– Nie sądziłam, że umrze pierwsza – wyszeptała.
Skręciłyśmy za załom korytarza i stanęłyśmy twarzą twarz z potworem Domingi.
38
Potwór stał pośrodku wąskiego, niedużego holu znajdującego się na tyłach domu. Ściana naprzeciwko miała mnóstwo okien. W środku niej zaś dostrzegłam drzwi. Przez okna widać było czarne, nocne niebo. Drzwi prowadziły na zewnątrz. Pomiędzy nami a wolnością stał jedynie potwór.
Jedynie, dobre sobie!
Przelewająca się niezdarna bryła części ciała ruszyła w naszą stronę. Wanda krzyknęła i wcale jej się nie dziwiłam. Uniosłam magnum i wymierzyłam w środek ludzkiej twarzy. Huk strzału zabrzmiał niczym grzmot. Twarz eksplodowała strugą krwi, strzępów tkanek i odłamków kości. Jeszcze gorszy był smród. Jakbym poczuła w gardle gnijącą sierść. Usta wrzasnęły jak zranione zwierzę. Stwór wciąż szedł w naszą stronę, ale był ranny. Najwyraźniej nie wiedział, co ma teraz robić. Czy rozwaliłam mu dominujący mózg? Czy to coś miało dominujący mózg? Nie sposób tego stwierdzić.
Wypaliłam jeszcze trzykrotnie, rozwalając dalsze trzy głowy. W korytarzu było pełno krwi, fragmentów mózgu i czegoś jeszcze gorszego. Potwór uparcie parł naprzód, rewolwer szczeknął głucho, skończyły się naboje. Cisnęłam nim w potwora. Odbił magnum zamaszystym ciosem szponiastej łapy. Nawet nie zadałam sobie trudu, aby wyjąć.22. Skoro magnum go nie zatrzymało, to taka mała zabawka tym bardziej tego nie zrobi.
Zaczęłyśmy cofać się w głąb korytarza. Cóż innego mogłyśmy zrobić? Potwornie zdeformowane cielsko powlokło się za nami. To był ten sam szelest i szuranie, które słyszeliśmy z Mannym, uciekając z piwnicy domu Domingi. Teraz mogłam ujrzeć na własne oczy jej prywatny, sekretny koszmar.
Ciało pomiędzy skórami o różnej teksturze, owłosieniu i strukturze kostnej nie nosiło żadnych śladów połączeń. Zero szwów a la Frankenstein. Zupełnie jakby te różne części stopiono razem niczym wosk.
Potknęłam się o ciało Cicely. Byłam zbyt pochłonięta obserwacją potwora, aby patrzeć pod nogi. Upadłyśmy obie jak długie, przewracając się na zwłoki. Wanda krzyknęła. Potwór sunął dalej. Zniekształcone łapy spróbowały pochwycić mnie za nogi. Zaczęłam kopać jak oszalała, równocześnie przepełzając po ciele Cicely, aby znaleźć się poza zasięgiem ramion monstrum. Jeden ze szponów zahaczył o moje dżinsy i pociągnął mnie ku sobie. Tym razem to ja krzyknęłam. To, co było kiedyś ludzką ręką i palcami, zacisnęło się na mojej kostce.
Schwyciłam mocno trupa Cicely. Jej ciało było jeszcze ciepłe. Potwór z łatwością zaczął ciągnąć nas obie. Dodatkowy ciężar ani trochę go nie spowolnił. Zaczęłam nerwowo szukać dłońmi dokoła.
Nie było się czego złapać.
Ponownie spojrzałam na monstrum. Rozkładające się żarłoczne usta rozchyliły się w głodnym wyczekiwaniu. W jamach gębowych ujrzałam połamane, odbarwione zęby i języki, obrzmiałe jak gnijące węże. Boże!
Wanda złapała mnie za rękę, usiłując zatrzymać, ale ponieważ nie mogła zaprzeć się o nic nogami, sama znalazła się bliżej potwora.
– Puść mnie! – wrzasnęłam do niej.
– Anito! – zawołała, wykonując moje polecenie.
Ja również krzyczałam.
– Nie! Przestań! Przestań! – Włożyłam w ten krzyk całą siebie, nie chodziło mi o to, aby był głośny, lecz by zawierał w sobie moc. Bądź co bądź, miałam przed sobą jeszcze jednego zombi. Jeżeli nie wydano mu ściśle określonych rozkazów, powinien mnie usłuchać.
To był tylko kolejny zombi. Musiałam w to uwierzyć albo umrzeć.
– Przestań natychmiast! – W moim głosie pojawiła się nuta histerii. Niczego tak nie pragnęłam jak zacząć krzyczeć i nigdy już nie zamilknąć.
Potwór znieruchomiał, gdy moja stopa znajdowała się tuż obok jednej z dolnych jam gębowych. Różnobarwne oczy wpatrywały się we mnie wyczekująco. Przełknęłam ślinę i spróbowałam, zachować spokój, choć zombi było to obojętne.
– Puść mnie. – Zrobił to. Serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Przez chwilę leżałam na wznak na podłodze, ucząc się na nowo oddychania. Gdy uniosłam wzrok, potwór wciąż siedział przede mną, czekając. Jak na potulnego zombi przystało, czekał na dalsze rozkazy. – Zostań tu. Nie ruszaj się stąd ani na krok – powiedziałam.
Oczy monstrum patrzyły na mnie tak posłusznie, jak to jest możliwe wyłącznie u nieboszczyków. Potwór będzie tak siedział w holu, dopóki nie otrzyma konkretnych, sprzecznych z moimi, rozkazów. Dzięki ci, dobry Boże, że zombi to tylko zombi, bo zombi to tylko zombi.
– Co się dzieje? – spytała Wanda. Głos jej się załamał, zaczęła płakać. Była bliska histerii.
– Już wszystko dobrze. – Podpełzłam do niej. – Później ci to wyjaśnię. Mamy niewiele czasu. Musimy się spieszyć. Nie ma chwili do stracenia. Trzeba się stąd wydostać.
Skinęła głową, po jej poobijanej twarzy spływały łzy. Ostatni raz pomogłam się jej podnieść. Pokuśtykałyśmy w stronę potwora. Wanda skuliła się i odsunęła od niego trwożliwie, ciągnąc mnie za zranione ramię.
– Wszystko gra. To nam nic nie zrobi. Musimy się tylko pospieszyć. – Nie miałam pojęcia, jak daleko stąd była Dominga. Nie chciałam, aby zmieniła rozkazy, gdy będziemy mijać potwora. Idąc tuż przy ścianie, prześlizgnęłyśmy się obok monstrum. Oczy z tyłu ogromnej bryły tkanek – jeśli miała, ona tył i przód. – odprowadzały nas wzrokiem. Woń z ociekających posoką ran dławiła w gardle. Ale co tam, to były tylko detale.