Dwa pozostałe ożywienia były bardziej pospolite – sprawa o ustalenie treści ostatniej woli oraz zeznanie świadka, który nie zdążył stanąć przed sądem, gdyż zmarł na atak serca. Co prawda, wciąż istniały pewne zastrzeżenia co do wiarygodności zeznań zombi i uznania ich przez sąd, ale skoro ktoś był na tyle zdesperowany, że zadał sobie taki trud i chciał za to zapłacić…
Stałam na zbrązowiałej od słońca trawie. Miło wiedzieć, że rodzina nie miała fiksacji na punkcie spryskiwaczy. To strata wody. Może nawet oddawała puszki i gazety do ponownego wykorzystania. Może to byli przyzwoici, miłujący ziemię ludzie. A może nie. Jeden z mundurowych podniósł pasek żółtej taśmy, którą otoczono miejsce zbrodni i wypuścił mnie. Zignorowałam gapiących się ludzi i wsiadłam do samochodu. To był najnowszy model chevroleta. Stać mnie było na coś lepszego niż nova, ale po co? Grunt, żeby wóz się turlał.
Kierownica była nagrzana od słońca. Włączyłam klimę, aby w aucie trochę się ochłodziło. To, co powiedziałam Dolphowi o Domindze Salvador, było zgodne z prawdą. Nie zechciałaby rozmawiać z policją, ale nie dlatego nie chciałam zdradzić Dolphowi jej nazwiska. Gdyby gliny zapukały do drzwi jej domu, Dominga zaczęłaby zastanawiać się, kto ich przysłał. I dowiedziałaby się tego. Senora była najpotężniejszą kapłanką voodoo, jaką w życiu spotkałam.
Przywołanie zabójczego zombi było jedną z wielu rzeczy, których mogłaby dokonać, gdyby tylko zechciała.
Istniały o wiele gorsze rzeczy, które mogły wpełznąć pewnej nocy przez okno twego mieszkania. Wiedziałam o voodoo tylko tyle, ile uznałam za konieczne. Nie chciałam się w to bardziej zagłębiać. Obecny rozwój voodoo był w dużej mierze zasługą Senory. Nie chciałam, aby Dominga Salvador zezłościła się na mnie. A wszystko wskazywało na to, że jutro będę musiała z nią pomówić. Czekało mnie spotkanie z ojcem, a raczej w tym przypadku z matką chrzestną voodoo. Musiałam to jakoś załatwić. Umówić się na wizytę. Kłopot w tym, że Dominga mogła mieć do mnie żal. Przysłała mi zaproszenie do swojego domu. Chciała, abym uczestniczyła w jednym z jej rytuałów. Uprzejmie odmówiłam. Chyba rozczarowała ją moja postawa gorliwej chrześcijanki. Jak na razie udawało mi się unikać spotkania z nią. Aż do teraz.
Miałam już wkrótce zapytać najpotężniejszą kapłanką voodoo w Stanach Zjednoczonych, a może nawet w całej Północnej Ameryce, czy nie ożywiła ostatnio jakiegoś zombi. I czy ów zombi nie krąży aby w okolicy, mordując ludzi na jej wyraźne polecenie? Czy ja oszalałam? Być może. Wyglądało na to, że czeka mnie kolejny pracowity i piekielnie ciężki dzień.
4
Zawył alarm budzika. Przewróciłam się na drugi bok i walnęłam otwartą dłonią w przyciski na moim elektronicznym zegarku. Bóg da, że w miarę szybko trafię we właściwy przycisk. Wreszcie musiałam podnieść się na łokciu i otworzyć oczy. Wyłączyłam budzik i spojrzałam na świecące cyfry. Szósta rano. Cholera. Wróciłam do domu o trzeciej. Dlaczego nastawiłam budzenie na szóstą? Nie mogłam sobie przypomnieć. Nie funkcjonuję najlepiej po niespełna trzech godzinach snu. Ułożyłam się w miękkiej, ciepłej pościeli. Właśnie zaczęły mi się zamykać oczy, gdy sobie przypomniałam. Dominga Salvador. Zgodziła się ze mną spotkać dziś rano o siódmej. Spotkanie typu kawa czy herbata. Zwlokłam się z łóżka. Musiałam przysiąść na chwilę. W mieszkaniu panowała niemal idealna cisza. Słychać było tylko nikły szmer klimy. Cicho jak w grobie.
Poderwałam się z miejsca, przed oczami znów miałam okrwawione pluszowe misie.
Kwadrans później byłam już ubrana. Po powrocie z pracy zawsze biorę prysznic, niezależnie, która jest godzina. Nie mogłabym położyć się do łóżka upaprana zaschniętą kurzą krwią. Czasami jest to krew kozy, ale mimo wszystko najczęściej kurza. Zastanawiałam się, jak mam się ubrać, aby wyglądać szacownie i równocześnie nie roztopić się w upale. Sprawa byłaby prosta, gdybym nie zamierzała zabrać z sobą broni. Możecie mówić, że jestem paranoiczką, ale bez pistoletu nie ruszam się z domu.
Sprane dżinsy, skarpety frotte i adidasy, to akurat było łatwe. Do tego mała, zgrabna, wpinana do spodni kabura z firestarem kalibru dziewięć milimetrów. Firestar był moim drugim, zapasowym pistoletem po browningu hi-powerze. Browning był za duży i pękaty, aby można go było włożyć do wewnętrznej kabury, ale firestar pasował wręcz idealnie. Teraz potrzebowałam jedynie koszulki, która zamaskowałaby pistolet i równocześnie nie blokowała do niego dostępu, gdybym musiała zeń skorzystać. To było trudniejsze, niż mogło się wydawać. Ostatecznie zdecydowałam się na krótki, luźny podkoszulek sięgający mi nieco poniżej pępka. Przejrzałam się w lustrze. Pistolet był niewidoczny, o ile nie zapomnę się i nie podniosę wysoko obu rąk. Koszulka była bladoróżowa. Fatalny odcień. Co mnie podkusiło, aby ją kupić? Może dostałam ją w prezencie. Mam nadzieję, że tak właśnie było. Sama myśl, że mogłam wydać choć parę centów na okropny różowy ciuch, wydawała mi się nie do zniesienia.
Nie rozsunęłam jeszcze zasłon. W całym mieszkaniu panował półmrok. Zamówiłam specjalne, bardzo grube i ciężkie zasłony. Rzadko widywałam słońce i szczerze mówiąc, nie tęskniłam za nim zbytnio. Włączyłam lampkę przy akwarium. Skalary podpłynęły ku powierzchni, poruszając błagalnie pyszczkami. Uwielbiam rybki. Nie trzeba ich wyprowadzać, sprzątać po nich ani przyuczać do odpowiedniego zachowania w domu. Wymarzone zwierzaki. Od czasu do czasu wystarczy wyczyścić im akwarium i zapewnić zapas karmy, a będzie im obojętne, o której wracasz do domu.
Od strony ekspresu na całe mieszkanie rozszedł się aromat silnej, świeżo parzonej kawy. Usiadłam przy moim małym kawowym stoliku, sącząc gorącą, czarną, wonną kolumbijkę. Świeże ziarna, prosto z lodówki, mielone tuż przed zaparzeniem. Nie pijam innej kawy. Choć – gdy się nad tym zastanowić – jeżeli chodzi o kawę, pijam praktycznie każdą.
Zadzwonił dzwonek. Poderwałam się gwałtownie, rozlewając kawę na stolik. Zdenerwowana? Kto? Ja? Zostawiłam firestara na stole w kuchni, zamiast podejść z nim do drzwi. Widzicie, wcale nie jestem paranoiczką. Po prostu jestem bardzo, ale to bardzo ostrożna. Wyjrzałam przez judasza i otworzyłam drzwi. W progu stał Manny Rodriguez. Manny jest jakieś pięć centymetrów wyższy ode mnie. Jego czarne jak smoła włosy przyprószone są lekko siwizną. Gęsta czupryna wyostrza pociągłą twarz ozdobioną czarnym wąsikiem. Ma pięćdziesiąt dwa lata i z jednym wyjątkiem wolałabym, aby to on ubezpieczał mnie przy trudnych misjach niż którykolwiek spośród reszty moich znajomych.
Podaliśmy sobie dłonie, jak zawsze. Miał silny uścisk i suchą skórę. Uśmiechnął się do mnie, błyskając śnieżnobiałymi zębami, ostro kontrastującymi z jego brązową cerą.
– Czuję kawę.
Odpowiedziałam uśmiechem.
– Wiesz, że to całe moje śniadanie.
Wszedł do środka, a ja natychmiast z przyzwyczajenia zatrzasnęłam za nim drzwi i przekręciłam zasuwkę.
– Rosita uważa, że nie umiesz o siebie zadbać – rzekł, po czym naśladując sarkastyczny ton głosu żony, z charakterystycznym meksykańskim akcentem, dodał: – Nie dojada i dlatego jest taka chuda. Biedna Anita, nie ma męża ani nawet chłopaka. – Uśmiechnął się.
– Rosita mówi jak moja macocha. Judith zadręcza się myślami, że zostanę starą panną.
– Ile masz lat? Dwadzieścia cztery?
– Uhm.
– Czasami nie rozumiem kobiet. – Pokręcił głową.
– A ja to co, babochłop? – Tym razem to ja się uśmiechnęłam.
– Anito, wiesz, że nie chodziło mi o to, że…
– Wiem, wiem, jestem facetem w spódnicy, kapuję.