— Baten! — Toller dostrzegł, że Steenameert przygląda mu się z niepokojem. — Musimy im zaufać!
Steenameert skinął głową, podobnie jak niektóre z kobiet stojących za nim. Ludzie rzucili się do ucieczki razem z wybawcami. Drogę zastępowali im inni Dussarrańczycy wysypujący się z niezliczonych wejść do kopuły. Starli się z przeciwnikami i zapanował niesamowity chaos, gdy ubrane na czarno ciała zwarły się ze sobą w groteskowych zmaganiach.
Toller szybko wprowadził odpowiednie poprawki w ocenie sytuacji, gdy zorientował się, że dussarrańskim sposobem walki wręcz było rzucanie się na przeciwnika, zwieranie się z nim rękami i nogami i powalanie na ziemię. Dokonawszy tego leżeli nieruchomo w parach, jak kopulu-jące owady, uniemożliwiając swoim przeciwnikom dalszy udział w zmaganiach. W bitwie nie używano żadnej broni. Obcy walczyli jak rozzłoszczone dzieci i choć byli do siebie wrogo nastawieni, najwyraźniej brakowało im umiejętności unieszkodliwiania przeciwników. Toller odetchnął z ulgą, gdy stało się dla niego jasne, iż ani on, ani jego nowi sprzymierzeńcy nie zostaną unicestwieni w przeciągu kilku sekund krwawej konfrontaqi. Zarazem jednak dostrzegł i negatywną stronę zaistniałej sytuacji. Zwycięstwo miała zapewnione liczniejsza gromada.
Po raz wtóry żałując, iż nie ma przy sobie szabli, Toller natarł na jednego z nieprzyjaciół, otaczających go z szeroko rozpostartymi ramionami. Powalił wroga na ziemię druzgocącym ciosem pięści, po czym, pałając żądzą mordu, nadepnął mu obcasem na kark, jednocześnie zwalając z nóg dwóch innych.
Kiedy poczuł, jak twarda tkanka zmienia się z chrzęstem w bezładną maź, z miejsca wiedział, że Dussarrańczyk jest martwy. Jednak znacznie bardziej dramatyczne potwierdzenie tego faktu nadeszło z otaczającego go kłębowiska ciał. Wszyscy bez wyjątku, sprzymierzeńcy i wrogowie, zaczęli wić się w konwulsyjnych drgawkach, jakby jakaś niewidzialna siła rozrywała ich od środka. Pary walczących rozpadły się, a powietrze wypełniło głośne, udręczone zawodzenie. Toller i pozostali Kolcorronianie stali się naraz jedyną ruchomą i w pełni sprawną siłą na tym dziwacznym polu bitwy.
— Co się dzieje?! — zawołała zdezorientowana Jerene, zwracając jasne oczy na Tollera.
— Te wszystkie obdartusy przeżywają cierpienia, gdy jeden z nich umrze w pobliżu — odparł Toller, przypominając sobie, co Diviwidiv opowiedział mu o dziwnym telepatycznym proteście, jaki towarzyszy śmierci Dussarrańczy-ka. — Kłopot w tym, że podlegają temu także ci, którzy nam sprzyjają. Podnieście ich na nogi i zmuście do biegu. Inaczej będziemy zgubieni.
Szóstka Kolcorronian od razu przystąpiła do pracy, wyłuskując obcych z zielonymi znakami, stawiając ich na nogi i zmuszając do biegu. Trzeba było ciągnąć lub popychać biedaków przez kilka jardów, nim ich kończyny zaczęły się same poruszać. Cała grupa przesunęła się pod sklepionym przejściem, weszła w korytarz i ruszyła niezdarnie w kierunku dwuskrzydłowych drzwi na jego końcu. Gromadka innych Dussarrańczyków, sprzymierzeńców, sądząc po strojach, oczekiwała na nich przy drzwiach sygnalizując, by się pospieszyli.
— Mam na imię Greturk. — Obcy, którego Toller prowadził przed sobą, obejrzał się i spojrzał mu w oczy, a jego słowa przepełniał lęk i wstręt. — Odebraleś mu życie z roz~ myslem! Zachowałeś się jak Vadavak! Czy nie masz żadnych l uczuć?
— Tak, czuję potężne pragnienie wydostania się stąd.
— Nie to miałem na myśli.
— Wiem, mówiłeś o refluksie. — Toller zaczął go mocniej popychać, by dodać wagi słowom. — Lepiej będzie dla ciebie, jeśli zrozumiesz, że z radością skręciłbym kark tysiącu Dussarrańczykom, by osiągnąć cel. Przygotuj się zatem na jeszcze kilka refluksów na wypadek, gdyby zaatakowano nas ponownie.
Prawdopodobieństwo nowego ataku zmalało jednak, gdy dotarli do podwójnych drzwi, przez które przepchnęły ich niecierpliwe dłonie. Sine twarze obcych tańczyły wokół Tollera, wyłaniając się i ginąc w mroku, kiedy z korytarza wychynęli w ciemną noc, rozjaśnianą jedynie sztucznym oświetleniem. Światło częściowo dochodziło z fasad prostokątnych budynków, ale poza tym w powietrzu unosiły się całe jego bloki i niezliczone, różnokolorowe promienie, pomiędzy nimi dryfowały jaskrawe czerwonożółte linie.
Toller nie miał czasu, by dokładnie przyjrzeć się tej egzotycznej scenerii, ponieważ kilka kroków dalej oczekiwał na nich jajowaty pojazd, większa wersja tego, który przywiózł jego i Steenameerta do kopuły. Miał wrażenie, że spód wehikułu nie dotyka ziemi. Okrągłe wejście ukazywało przyćmione wnętrze, skąd inni Dussarrańczycy ponaglali ich gestami. Toller zatrzymał się przy wejściu pomagając swoim ludziom i obcym sprzymierzeńcom wdrapać się do środka. W głębi korytarza pojawiało się coraz więcej obcych, najwidoczniej powróciła im ruchliwość. Pędzili w ich stronę jak trzepoczące czarne ptaki, chcące wzbić się w powietrze. Toller nie czuł strachu przed prześladowcami, których można było pokonać uśmiercając tylko jednego z nich, lecz martwiło go przekonanie, że Zunnunun ma zbyt dużą władzę, by udało się im utrzymać przez dłuższy czas zdobytą przewagę, że z pewnością w tym momencie Dyrektor przygotowuje się do kontrataku. Toller wskoczył do wnętrza owalnego pojazdu, powiększając jeszcze panujący tam ścisk. Wejście przestało istnieć i przyprawiające o mdłości przeciążenie zasygnalizowało, że pojazd ruszył i bezgłośnie nabiera wysokości. Toller nie widział ani pilota, ani stacji, z której pilot mógłby sterować pojazdem, i nagle doznał niesamowitego wrażenia, że dussarrański statek sam sprawuje kontrolę nad swoimi ruchami.
Próbował się rozejrzeć wokół, by upewnić się w swoim przekonaniu, gdy zorientował się, że tuż obok niego, w dusznym ścisku obcych i kolcorroniańskich ciał, stoi Yantara. Miała twarz bladą, przerażoną i nieruchomą, podobną raczej do tragicznej maski prawdziwej kobiety i choć oczy patrzyły na niego, nie miał wcale pewności, że go widzi. Dziwnie speszony, spróbował wywołać na usta pogodny uśmiech.
— Odwagi, Yantaro — szepnął. — Przyrzekam, że bez względu na to, co nas spotka, będę trwał u twego boku.
Minęła dziwna, ponadczasowa chwila, gdy wzrok Van-tary błądził po jego twarzy, i naraz — dla Tollera był to jakby doskonały wschód słońca — odwzajemniła uśmiech. — Tollerze! Mój drogi Tollerze! Wybacz, że nie byłam…
— Mc nie mówcie! — Greturk, stojący obok Tollera, przerwał telepatycznym ostrzeżeniem. — Nie myślcie o tym, co się dzieje, bo wtedy łatwo nas wyśledzą. Spróbujcie zapomnieć, kim i czym jesteście. Spróbujcie uwierzyć, że nie jesteście niczym więcej, niż bąbelkami powietrza unoszącymi się w ogromnym kotle z wrzącą wodą, sunącymi w prawo i w lewo, wirującymi i tańczącymi w nieprzewidywalnych kierunkach.
Toller przytaknął i zamknął oczy. Był pęcherzykiem unoszącym się w ogromnym kotle, poruszającym się tu i tam, po niebezpiecznych i nieprzewidywalnych ścieżkach.
Tak mocno zaabsorbowało go utrzymywanie umysłowej dyscypliny, eliminujące wszelkie konkretne myśli, iż prawie nie zauważył, kiedy pojazd się zatrzymał. W jednym momencie stał wyprostowany, nie będąc w stanie wykonać żadnego ruchu z powodu ścisku, a w następnym chwiał się lekko w pustej przestrzeni, gdy Dussarrańczycy znikali w otworze wyjściowym, który ukazał się w ścianie pojazdu. Nie odbierał żadnych werbalnych sygnałów telepatycznych, lecz głowę wypełnił mu pulsujący pośpiech. Powietrze samo w sobie wydawało się drżeć wprawiane w ruch przenikliwym, panicznym strachem.
— Musicie szybko opuścić pojazd — nadeszła bezgłośna wiadomość od Greturka, jedynego obcego pozostającego jeszcze w jajowatym statku. — Mamy bardzo malo czasu.