— To ta dziewczyna, Salamanda — oświadczył Tłusty Lis.
— Czyżby już rodziła? — zdziwił się Cavil.
— Nie. Nie, nie rodzi, nie, panie. Proszę, zejdź na dół, panie. Nie bierz strzelby, panie, weź ten wielki nóż.
— Ja sam o tym zdecyduję — odpowiedział Cavil.
Jeżeli Czarny mówi, że można odłożyć strzelbę, to właśnie strzelbę należy ściskać z całej siły.
Ruszył w stronę baraków niewolnic. Szarzało już; widział ziemię pod nogami, widział przemykających tu i ówdzie Czarnych, obserwujących go z ciemności: szeroko otwarte białe oczy. To łaska pańska, że uczynił ich oczy białymi, inaczej w cieniu wcale by ich nie było widać.
Grupka kobiet stała dookoła drzwi chaty, gdzie spała Salamanda. Niedługo miała rodzić, więc nie musiała pracować w polu i dostała łóżko z miękkim materacem. Nikt nie powie, że Cavil Planter nie dba o swój materiał hodowlany.
Jedna z kobiet — w ciemności jej nie rozpoznał, ale sądząc po głosie Miedzianka, ochrzczona imieniem Agnes, choć wolała imię po miedzianogłowym grzechotniku… w każdym razie zapewne ona — krzyknęła:
— Panie, my koniecznie zarżnąć dla niej kurczak!
— Na mojej plantacji nie pozwolę na żadne pogańskie bezeceństwa — odparł surowo Cavil.
Teraz już wiedział na pewno, że Salamanda nie żyje. Miesiąc do rozwiązania i nie żyje. Głęboko zabolała go ta śmierć. Jedno dziecko mniej. Jedna płodna owieczka stracona. O Panie, miej litość nade mną. Jakże mogę ci służyć, jeśli odbierasz mi najlepszą konkubinę?
W izbie cuchnęło jak w stajni chorego konia, bo po śmierci opróżnił się jej żołądek. Powiesiła się na prześcieradle. Cavil wymyślał sobie od głupców za to, że dał jej coś takiego. Było to szczególne wyróżnienie, przecież miała urodzić już szóste półbiałe dziecko. Dlatego pozwolił jej nakryć czymś materac. A ona tak mu odpłaciła.
Jej stopy wisiały najwyżej trzy cale od podłogi. Musiała stanąć na łóżku i zeskoczyć. Jeszcze teraz kołysała się lekko i uderzała stopami o deski pryczy. Cavil pojął, co to oznacza: nie złamała sobie karku, więc musiała się udusić. Dusiła się długo… i przez cały czas łóżko było o cal, a ona o tym wiedziała. Przez cały czas mogła się uratować. Mogła zmienić zdanie. Ta kobieta chciała umrzeć. Nie, chciała zabić. Zamordować to dziecko w swoim łonie.
Oto kolejny dowód, jak zatwardziali w grzechu są Czarni. Wolała zadławić się na śmierć, niż dać życie półbiałemu dziecku z nadzieją na zbawienie. Czy ich zepsucie nie ma granic? Jak bogobojny człowiek może pomagać takim potworom?
— Ona się zabić, panie! — zawołała ta sama kobieta co poprzednio. Obejrzał się. Było już dostatecznie widno, żeby stwierdzić, że to istotnie Miedzianka. — Ona czekać na jutro noc i zabić ktoś inny! My musieć ją polać krew z kurczaka.
— Niedobrze mi się robi na samą myśl, że śmierć tej nieszczęsnej kobiety chcecie wykorzystać, żeby upiec kurczaka. Będzie miała uczciwy pogrzeb, a jej dusza nikogo nie skrzywdzi, chociaż bez wątpienia jako samobójczyni będzie się wiecznie smażyć w piekle.
Miedzianka zaniosła się płaczem, a pozostałe kobiety szybko do niej dołączyły. Cavil i Tłusty Lis wybrali paru młodych kozłów do kopania grobu — oczywiście nie na cmentarzu, bo samobójczyni nie mogła spocząć w poświęconej ziemi. W lesie, między drzewami, bez żadnej tabliczki, która nie należy się bestii, co morduje własne szczenię.
Przed zmrokiem leżała w ziemi. Umarła samobójczą śmiercią, więc Cavil nie mógł prosić katolickiego księdza ani kapłana baptystów, żeby odmówili modlitwę nad jej grobem. Chciał sam powiedzieć właściwe słowa, ale akurat dzisiaj zjawił się wędrowny kaznodzieja, którego wcześniej zaprosił na kolację. Służba domowa posłała go do kwater niewolników. Trafił na pogrzeb i zaproponował pomoc.
— Nie musicie tego robić — rzekł Cavil.
— Niech nikt nigdy nie powie, że wielebny Philadelphia Thrower nie niesie chrześcijańskiej miłości wszystkim dzieciom bożym, Białym i Czarnym, świętym i grzesznikom.
Słysząc to, Czarni wytrzeszczyli oczy, a Cavil Planter również, choć z przeciwnych niż oni powodów. To było emancypacjonistyczne gadanie i Cavil przeraził się nagle, że zapraszając tego prezbiteriariskiego kaznodzieję, wprowadził do domu diabła. Ale trudno. Pozwalając, by modlitwę nad grobem odmówił prawdziwy kapłan, uciszy zabobonne lęki Czarnych.
I rzeczywiście. Kiedy padły już właściwe słowa, niewolnicy uspokoili się od razu. Skończyło się to upiorne zawodzenie.
Przy kolacji kapłan zdołał uspokoić również Cavila.
— Wierzę — powiedział — że należy to do wielkiego boskiego planu, by Czarni przybywali do Ameryki w łańcuchach. Jak dzieci Izraela, przez lata cierpiące w egipskiej niewoli, tak i te czarne dusze cierpią pod batem samego Pana naszego, który je kształtuje dla swoich celów. Emancypacjoniści rozumieją jedną tylko prawdę: że Bóg kocha swoje czarne dzieci. Ale niczego więcej nie pojmują. Gdyby postawili na swoim i uwolnili od razu wszystkich niewolników, szatańskim planom by się przysłużyli, nie bożym. Albowiem bez niewolnictwa Czarni nie mają żadnej nadziei wydźwignięcia się z barbarzyństwa, — To bardzo teologiczna przemowa — przyznał Cąvil.
— Czy ci Emancypacjoniści nie rozumieją, że każdy Czarny, który ucieka od swego prawowitego pana na północ, skazany jest na wieczne potępienie — on sam i dzieci jego? Równie dobrze mogliby zostać w Afryce. Biali na północy nienawidzą Czarnych, i tak być powinno, gdyż tylko najgorsi, najbardziej dumni i hardzi Czarni ośmielają się narażać Bogu, opuszczając swych panów. Ale wy tutaj, w Appalachee i w Koloniach Korony, wy naprawdę ich kochacie, gdyż tylko wy bierzecie na siebie odpowiedzialność za te zbłąkane dzieci boże i pomagacie im kroczyć drogą ku pełnemu człowieczeństwu.
— Może i jesteście prezbiterianinem, wielebny, ale znacie prawdziwą religię.
— Cieszę się, że trafiłem do domu człowieka bogobojnego, bracie Cavilu.
— Mam nadzieję, że jestem waszym bratem, wielebny.
I tak toczyła się ich rozmowa. Płynął czas, a oni coraz większą czuli do siebie sympatię. Wieczorem, gdy wyszli się ochłodzić na werandzie, Cavil pomyślał, że oto spotkał nareszcie człowieka, któremu mógłby zdradzić część swej wielkiej tajemnicy.
Zaczął z pozoru obojętnie.
— Jak myślicie, wielebny, czy Pan Bóg przemawia jeszcze dzisiaj do ludzi?
— Wiem, że tak — odparł z powagą Thrower.
— Myślicie, że mógłby przemówić nawet do prostego człowieka, takiego jak ja?
— Nie wolno wam tego żądać, bracie Cavilu. Albowiem Pan nasz tam podąża, gdzie sam zechce, nie tam, gdzie byśmy sobie życzyli. Jednakże wiem, że nawet najniższy z Jego sług może spotkać… gościa.
Dreszcz przeszył Cavila. Thrower przemawiał tak, jakby już znał jego sekret. Ale mimo to Cavil nie powiedział wszystkiego od razu.
— Wiecie, co myślę? — zapytał. — Myślę, że Pan Bóg nie może pojawić się w swojej prawdziwej postaci, bo jego gloria zabiłaby człowieka śmiertelnego.
— W rzeczy samej — przyznał Thrower. — Kiedy Mojżesz zapragnął ujrzeć Pana, Pan zasłonił mu oczy dłonią.
— Gdyby, na przykład, taki człowiek jak ja zobaczył samego Pana Jezusa, tylko niepodobnego do żadnego obrazu, ale wyglądającego jak nadzorca? Myślę, że człowiek widzi nie prawdziwy majestat boży, ale to, co pozwala mu pojąć boską potęgę.