Nie minęło pół godziny, a Thrower znowu wyszedł z domu i wskoczył na konia — ale teraz miał przy sobie projekt kontraktu, listy polecające od Cavila do jego adwokata i do drukarza, a także list kredytowy na sumę pięciuset dolarów. Kiedy protestował, że to za wiele, Cavil nie chciał go słuchać.
— Żebyście mieli z czym zacząć — powiedział. — Obaj wiemy, czyje dzieło wykonujemy. To wymaga pieniędzy. Ja je mam, a wy nie. Dlatego schowajcie to i zabierajcie się do pracy.
— Oto chrześcijańska postawa — westchnął Thrower. — Jak dawni święci, którzy wszelkie dobro mieli wspólne.
Cavil klepnął Throwera w kolano. Kapłan sztywno siedział w siodle. Ci z północy zwyczajnie nie potrafią dosiadać konia.
— Mamy ze sobą wiele wspólnego — stwierdził. — Mieliśmy te same wizje, tak samo pracowaliśmy przy zbożnym dziele, a jeśli to nie czyni z nas dwóch kropli wody, tu już nie wiem, co jeszcze by mogło.
— Kiedy następnym razem zobaczę Przybysza… jeśli spotka mnie to szczęście, to… wiem, że będzie zadowolony.
— Amen — odpowiedział Cavil.
Klepnął konia Throwera i odprowadził go wzrokiem. Moja Hagar. On znajdzie moją Hagar i jej syna. Już prawie siedem lat temu ukradła mi mojego pierworodnego. A teraz wróci. I tym razem będę ją trzymał w łańcuchach. Urodzi mi więcej dzieci, dopóki będzie mogła rodzić. A co do chłopca, będzie moim Iszmaelem. Takie dam mu imię: Iszmael. Zatrzymam go tutaj, wychowam na silnego, posłusznego i szczerego chrześcijanina. A kiedy dorośnie, będę go wynajmował do pracy na innych plantacjach. I tam, nocami, podejmie moje dzieło, rozprzestrzeniając wybrane nasienie w całym Appalachee. Wtedy potomstwo moje będzie niezliczone niczym ziarnka piasku. Jak Abrama.
I kto wie? Może zdarzy się cud i moja ukochana żona odzyska zdrowie, pocznie i urodzi mi czysto białe dziecko, mojego Izaaka, który odziedziczy moją ziemię i wszelkie moje dzieła. Panie mój, Nadzorco, bądź dla mnie łaskawy!
ROZDZIAŁ 17 — ORTOGRAFIA
Na początku stycznia spadł głęboki śnieg, a wiatr dmuchał tak ostro, że nos zamarzał na kamień. Oczywiście, Makepeace zdecydował, że to on w taki dzień będzie pracował w kuźni, Alvin zaś pojedzie do miasta po zakupy i dostarczy klientom wykonane sprzęty. Latem zwykle działo się na odwrót.
Nie szkodzi, pomyślał Alvin. W końcu on tu rządzi. Ale jeśli kiedyś będę mistrzem we własnej kuźni i jeśli będę miał terminatora, na pewno będzie lepiej traktowany niż ja. Mistrz i uczeń powinni pracować tak samo, chyba że uczeń nie wie jak, a wtedy mistrz powinien go uczyć. Na tym polega umowa, a nie na tym, żeby mieć niewolnika i żeby zawsze uczeń jechał wozem przez głęboki śnieg.
Właściwie wcale nie musi brać wozu. Sanie z parą koni Horacego Guestera lepiej się nadadzą, a Horacy na pewno ich pożyczy. Pod warunkiem, że załatwi też zakupy dla zajazdu.
Alvin opatulił się szczelnie i ruszył pod wiatr. Przez całą drogę do zajazdu wiało mu prosto w twarz, od zachodu. Poszedł ścieżką obok domku panny Larner, bo to była najkrótsza trasa i biegła wśród drzew, które osłaniały go od wichury. Nauczycielki, oczywiście, nie było. Ale starą źródlaną szopę traktował Alvin jak szkołę i przechodząc obok drzwi zaczął myśleć o swojej nauce.
Panna Larner mówiła mu o rzeczach, które nigdy wcześniej nie przyszły mu na myśl. Spodziewał się więcej rachunków, czytania i pisania… Tym też się zajmowali, a jakże. Ale nie kazała mu czytać tych samych prostych zdań, co dzieciakom — choćby Arthurowi Stuartowi, który co wieczór siadał przy lampie w źródlanej szopie. Nie; panna Larner opowiadała Alvinowi o ideach, o których dotąd nie miał pojęcia. Ich dotyczyło całe jego pisanie i liczenie.
Na przykład wczoraj.
— Najmniejszą cząstką materii jest atom — powiedziała. — Według teorii Demostenesa, wszystko składa się z mniejszych elementów. Aż w końcu dochodzimy do atomu, który jest najmniejszy i nie da się podzielić.
— A jak wygląda? — spytał Alvin.
— Nie wiem. Jest za mały, żeby go zobaczyć. A ty wiesz?
— Raczej nie. Nigdy nie widziałem czegoś tak małego, żeby nie dało się przeciąć na połowy.
— Ale czy możesz sobie wyobrazić coś mniejszego?
— Tak, ale to też mogę rozbić.
Westchnęła.
— Pomyśl dobrze, Alvinie. Gdyby istniało coś tak małego, że nie można by tego podzielić, jakie by było?
— Chyba naprawdę malutkie.
Ale żartował. To był kłopot: starał się podejść do niego tak, jak zwykle do problemów praktycznych. Wysłał swój przenikacz w podłogę. Niestety, jako drewno, podłoga była gąszczem różnych rzeczy: porwanych i kiedyś żywych serc drzew. Alvin posłał więc przenikacz w żelazo piecyka, które wewnątrz było prawie jednolite. A że zarazem gorące, to jego kawałki, najmniejsze widoczne cząsteczki, były aż rozmazane od szybkości. Ogień wewnątrz także promieniował na zewnątrz, a każda cząstka ciepła i światła tak mała i drobna, że Alvin z trudem utrzymywał w myśli jej wizerunek. Tak naprawdę to nigdy nie widział elementów ognia. Wiedział tylko, że właśnie przemknęły.
— Światło — powiedział głośno. — I ciepło. Nie można ich rozciąć.
— To prawda. Ogień nie jest taki jak ziemia: nie da się przeciąć. Ale można go zmienić, prawda? Można zgasić. Wtedy przestanie być sobą. A zatem jego cząstki to coś innego, nie mogą być niezmiennymi i niepodzielnymi atomami.
— No tak… Ale nie ma nic mniejszego niż te kawałki ognia, więc myślę, że nie ma czegoś takiego jak atomy.
— Alvinie, musisz skończyć z takim empirycznym podejściem do wszystkiego.
— Jakbym się poznał, co to jest, to bym skończył.
— Jakbym się dowiedział.
— Wszystko jedno.
— Nie na każde pytanie możesz odpowiedzieć w ten sposób, że siadasz nieruchomo i przenikasz przez skałę na dworze albo coś innego.
Alvin westchnął.
— Czasami żałuję, że pani powiedziałem, co robię.
— Chcesz, żebym cię nauczyła, co to znaczy być Stwórcą, czy nie chcesz?
— Właśnie chcę! A zamiast tego pani opowiada mi o atomach i grawitacji i… Nie obchodzi mnie, co powiedział ten stary oszust Newton ani nikt inny! Chcę wiedzieć, jak stworzyć… miejsce.
W ostatniej chwili przypomniał sobie, że Arthur Stuart siedzi w kącie i zapamiętuje każde wypowiedziane słowo, a nawet ton głosu. Nie ma sensu nabijać mu głowy gadaniem o Kryształowym Mieście.
— Czy nie rozumiesz, Alvinie? Minęło tak wiele czasu… tysiące lat. Nikt naprawdę nie pamięta, czym jest i co robi Stwórca. Jedynie to, że żyli kiedyś tacy ludzie. I kilka czynów, do których byli zdolni. Na przykład przemiana żelaza albo ołowiu w złoto. Wody w wino. Takie rzeczy.
— Myślę, że żelazo w złoto jest łatwiej — stwierdził Alvin. — Metale są w środku takie same. Ale wino… Tam jest taka mieszanina różnych składników, że trzeba by być…
Nie potrafił wymyślić określenia największej mocy, jaką może dysponować człowiek.
— Stwórcą — podpowiedziała nauczycielka.
Tak, to odpowiednie słowo.
— Chyba.
— Mówię ci, Alvinłe, jeśli chcesz się nauczyć robić to, co kiedyś Stwórcy, musisz zrozumieć naturę rzeczy. Nie zdołasz zmienić tego, czego nie pojmujesz.