Peg Guester nagle zdenerwowała się jeszcze bardziej. Jednak Alvin wiedział, że z Arthurem nie warto się nawet kłócić o to, czy latał kiedyś na kruku. Był tylko jeden sposób, żeby przestał o tym mówić: należało zainteresować go czymś innym.
— Chodźmy już, Arthurze Stuarcie — powiedział. — Może kiedyś twoja mama była krukiem, ale mam przeczucie, że twoja mama tutaj za chwilę zacznie ugniatać cię jak ciasto.
— Nie zapomnij, co masz dla mnie kupić — rzuciła jeszcze Peg.
— Proszę się nie martwić — uspokoił ją Alvin. — Mam listę.
— Nie widziałam, żebyś coś zapisywał!
— Arthur Stuart jest moją listą. Arthurze, pokaż mamie. Chłopiec nachylił się do ucha Alvina i wrzasnął tak głośno, jakby chciał, żeby bębenki popękały mu aż do kolan.
— Baryłkę pszennej mąki, dwie głowy cukru, funt pieprzu, tuzin arkuszy papieru i parę jardów materiału, co by się nadał na koszulę dla Arthura Stuarta.
Krzyczał, ale głosem swojej mamy.
Peg nie znosiła, kiedy ją naśladował. Podeszła z wielkim widelcem wjednej ręce i starym tasakiem w drugiej.
— Nie ruszaj się, Alvinie — poleciła. — Nabiję go na widelec i obetnę uszy.
— Ratuj! — zawołał Arthur.
Alvin ocalił go, rzucając się do ucieczki, w każdym razie do kuchennych drzwi. Peg odłożyła rzeźnickie narzędzia, a potem ubierała Arthura w płaszcze, spodnie, buty i szale, dopóki nie był niemal szerszy niż dłuższy. Alvin wypchnął malca za drzwi i toczył go nogą, aż Arthur cały był pokryty śniegiem.
— No tak, Alvinie Juniorze — krzyknęła z progu Peg. — Zamrozisz go na śmierć na oczach jego matki! Co za nieznośny terminator!
Alvin i Arthur Stuart śmiali się tylko. Peg przykazała im jeszcze, żeby uważali i żeby wrócili do domu przed zmrokiem, po czym zatrzasnęła drzwi.
Zaprzęgli do sani, zmietli świeży śnieg, który zasypał siedzenie, kiedy zaprzęgali, wsiedli i okryli nogi derką. Najpierw pojechali z powrotem do kuźni, żeby zabrać wszystko to, co Alvin miał dostarczyć klientom: przede wszystkim zawiasy i gałki, a także narzędzia dla cieśli i szewców, dla których był właśnie środek sezonu. Dopiero wtedy ruszyli do miasta.
Nie zajechali daleko, gdy ujrzeli człowieka brnącego w tę samą stronę. Jak na taką pogodę, nie był zbyt ciepło ubrany. Kiedy zrównali się z nim i zobaczyli jego twarz, Alvin wcale się nie zdziwił, że to Mock Berry.
— Siadajcie na sanie, panie Berry, żebym nie miał was na sumieniu, jak tu zamarzniecie — zawołał.
Mock spojrzał, jakby dopiero teraz zauważył, że ktoś jest na drodze. A przecież przed chwilą wyprzedziły go parskające i tupiące mocno o śnieg konie.
— Dziękuję ci, Alvinie.
Alvin przesunął się na koźle, żeby zrobić miejsce. Mock wspiął się na górę niezgrabnie, bo ręce mu zmarzły. Dopiero kiedy już usiadł, zauważył Arthura Stuarta. I jakby go ktoś uderzył: natychmiast zaczął wysiadać.
— Chwileczkę! — powstrzymał go Alvin. — Nie mówcie tylko, że jesteście takim głupcem jak niektórzy Biali z miasta, którzy nie chcą usiąść obok mieszańca. Jak wam nie wstyd!
Przez chwilę Mock patrzył Alvinowi w oczy. Wreszcie zdecydował się odpowiedzieć.
— Znasz mnie przecież, Alvinie. Wiem, skąd się biorą na świecie takie dzieciaki i nie mam im za złe tego, co jakiś biały pan zrobił ich mamie. Ale w mieście plotkują… kto jest jego prawdziwą mamą. I nie wyjdzie mi na dobre, jeśli zobaczą, jak wjeżdżam do miasta z tym małym.
Alvin znał dobrze tę historię — jak to Arthur Stuart niby miał być dzieckiem Angi, żony Mocka, a ojcem jakiś Biały, więc Mock nie chciał widzieć chłopca w swoim domu. Dlatego Peg Guester się nim zaopiekowała. Alvin wiedział też, że to nieprawda. Ale w takim miasteczku lepiej, żeby ludzie w to wierzyli, niż żeby zaczęli się domyślać prawdziwej wersji zdarzeń. Znaleźliby się tacy, którzy by próbowali uznać Arthura za niewolnika i wysłać go na południe, żeby pozbyć się kłopotów ze szkołą i całą resztą.
— Nie przejmujcie się — powiedział. — Nikt was nie zobaczy w taką pogodę. A gdyby nawet, to Arthur wygląda jak kłębek płaszczy, a nie dziecko. Możecie zeskoczyć, jak tylko wjedziemy do miasta. — Alvin pochylił się, złapał Mocka za ramię i wciągnął na kozioł.
— Okryjcie się dobrze, żebym nie musiał was wieźć do przedsiębiorcy pogrzebowego, gdybyście mi tu zamarzli.
— Dziękuję uprzejmie, ty marudny, zarozumiały uczniu kowala — burknął Mock.
Podciągnął derkę tak wysoko, że zakrył Arthura Stuarta razem z głową. Arthur krzyknął i ściągnął ją trochę, żeby coś widzieć. Po czym obrzucił Mocka Berry'ego takim wzrokiem, że spaliłby go na popiół, gdyby nie było tak zimno i mokro.
W mieście pełno było sań, ale nie pozostało już ani śladu radości z pierwszego śniegu. Ludzie załatwiali swoje sprawy, a konie czekały, tupały kopytami, parskały i parowały na mrozie. Co bardziej leniwi mieszkańcy — prawnicy, urzędnicy i tym podobni — w takie dni w ogóle nie ruszali się z domów. Ale ci, którzy pracowali naprawdę, palili w piecach aż trzeszczało i siedzieli przy warsztatach albo otwierali sklepy.
Alvin porozwoził wykonane zamówienia. Wszyscy podpisywali się w księdze dostaw Makepeace'a — jeszcze jeden dowód lekceważenia: mistrz nie ufał uczniowi i nie pozwalał mu odbierać pieniędzy, jakby Alvin miał ledwie dziewięć lat, a nie prawie dwa razy tyle.
Przez cały czas Arthur Stuart siedział opatulony na koźle — Alvin nie wchodził nigdzie na długo i chłopak nie zdążyłby się rozgrzać po marszu z sań do drzwi. Dopiero przy sklepie Pietera Vanderwoorta warto było zsiąść i posiedzieć wewnątrz w cieple. Pieter napalił w piecu i nie oni pierwsi wpadli na pomysł, żeby tu zajrzeć. Dwóch chłopaków z miasta grzało nogi, popijając herbatę i dla lepszego efektu czasem pociągając z flaszki. Alvin nie spotykał się z nimi zbyt często. Owszem, przewrócił ich w zapasach raz czy dwa, ale to samo można było powiedzieć o każdym mieszkańcu miasta, który miał ochotę na zapasy. Ten piegowaty miał na imię Martin, a ten drugi Daisy — imię dobre raczej dla krowy, ale on takie właśnie nosił. Alvin wiedział, że są z tych, co to lubią podpalać kotom ogony i opowiadać brzydkie żarty o dziewczętach za ich plecami. Krótko mówiąc, ich towarzystwo mu nie odpowiadało. Ale też nie czuł do nich specjalnej niechęci. Kiwnął im głową na powitanie, a oni odpowiedzieli tym samym. Jeden podniósł butelkę, proponując poczęstunek, ale Alvin odpowiedział gestem, że nie, bardzo dziękuje. I to wszystko.
Przy ladzie Alvin rozpiął się trochę i od razu poczuł się lepiej, bo był już solidnie spocony. Potem zaczął odwijać Arthura Stuarta: ciągnął go za końce kolejnych szali, a chłopiec kręcił się jak bąk. Jego śmiech sprowadził z zaplecza pana Vanderwoorta, który też się roześmiał.
— Są tacy mili, póki nie dorosną — zauważył.
— Jest moim spisem sprawunków. Prawda, Arthurze? Arthur Stuart raz jeszcze głosem mamy wykrzyczał swoją listę:
— Baryłkę pszennej mąki, dwie głowy cukru, funt pieprzu, tuzin arkuszy papieru i parę jardów materiału, co by się nadał na koszulę dla Arthura Stuarta.
Pan Vanderwoort boki zrywał ze śmiechu.
— Ależ zabawny ten mały. Mówi zupełnie jak jego mama. Jeden z chłopców siedzących przy piecu aż krzyknął z radości. — Jego adoptowana mama, chciałem powiedzieć — poprawił się Vanderwoort.
— Pewnie jest prawdziwa — stwierdził Daisy. — Słyszałem, że Mock Berry często pracuje w zajeździe.
Alvin tylko zacisnął zęby, żeby powstrzymać słowa, które miał już na końcu języka. Zamiast gadać, podgrzał butelkę w ręku Daisy'ego tak, że tamten krzyknął znowu i ją upuścił.