Выбрать главу

— Chodź ze mną na zaplecze, Arthurze — zarządził Vanderwoort.

— Sparzyła mnie w rękę — mruczał Daisy.

— Powtórzysz jeszcze raz tę listę, tylko powoli, a ja przygotuję co trzeba — dodał Vanderwoort.

Alvin posadził malca na ladzie, a sprzedawca odebrał go z drugiej strony i ustawił na podłodze.

— Musiałeś ją położyć na piecu — stwierdził Martin. — Ależ z ciebie dureń, Daisy. Whisky się nie podgrzeje sama z siebie.

Vanderwoort wyszedł z Arthurem. Alvin wyjął ze słoja dwa herbatniki i przysunął stołek do pieca.

— Nie stawiałem jej nawet koło ognia — tłumaczył się Daisy.

— Cześć, Alvinie — rzucił Martin.

— Cześć Martin, cześć Daisy. Dobry dzień na siedzenie przy piecu.

— Dzień do niczego — burknął Daisy. — Pyskaci pikanini i poparzone paluchy.

— Co cię sprowadza do miasta? — spytał Martin. — I skąd wytrzasnąłeś tego małego koziołka? Czy może odkupiłeś go od Peg Guester?

Alvin gryzł tylko herbatnika. Zrobił błąd, karząc Daisy'ego, a popełniłby jeszcze większy, gdyby go ukarał po raz drugi. Przecież zeszłego lata właśnie chęć ukarania kogoś sprowadziła do niego Niszczyciela. Nie. Alvin postanowił zapanować nad swoją złością i dlatego milczał.

— Ten mały nie jest na sprzedaż — wtrącił Daisy. — Wszyscy to wiedzą. Przecież ona próbuje go nawet wykształcić.

— A ja kształcę swojego psa. Myślisz, że ten chłopak nauczy się służyć, wystawiać zwierzynę albo w ogóle robić coś równie pożytecznego?

— Ale ty masz przewagę, Marty. Pies ma dość rozumu, żeby wiedzieć, że jest psem. I nie próbuje uczyć się czytać. A takie małpy uważają się za ludzi. Wiesz, o co mi chodzi.

Alvin wstał i podszedł do lady. Vanderwoort wracał z rękami pełnymi sprawunków. Arthur dreptał za nim.

— Wejdź do magazynu, Al — poprosił Vanderwoort. — Lepiej, żebyś to ty wybrał materiał na koszulę Arthura.

— Nie znam się na materiałach.

— Ja się znam, ale nie mam pojęcia, co się spodoba Peg Guester. Wolę, żeby miała pretensje do ciebie niż do mnie.

Alvin wskoczył na ladę i przerzucił przez nią nogi. Vanderwoort zaprowadził go do magazynu. Przez kilka minut wybierali flanelę. Kraciasta wydawała się odpowiednia i dostatecznie mocna, żeby resztki wykorzystać na łaty do starych spodni. Kiedy wrócili, Arthur Stuart stał przy piecu obok Martina i Daisy'ego.

— Jak się pisze „korzenny”? — pytał Daisy.

— Korzenny — powtórzył Arthur Stuart, jak zwykle idealnie naśladując głos panny Larner. — K-O-R-Z-E-N-N-Y.

— Dobrze? — upewnił się Martin.

— Niech to diabli… nie wiem.

— Nie używajcie takich słów przy dziecku — upomniał Vanderwoort.

— Nie martwcie się — uspokoił go Martin. — To nasz oswojony pikanin. Nie zrobimy mu krzywdy.

— Nie jestem pikaninem — zaprotestował Arthur Stuart. — Jestem małym mieszańcem.

— Święta prawda! — wykrzyknął Daisy tak głośno i piskliwie, że głos mu się załamał.

Alvin miał już tego dosyć. Odezwał się bardzo cicho, tak że tylko Vanderwoort go słyszał.

— Jeszcze jeden taki wrzask, a natrę mu uszu śniegiem.

— Nie denerwuj się. Są nieszkodliwi.

— Dlatego go nie zabiję.

Jednak mówił to z uśmiechem. Vanderwoort również. Daisy i Martin bawili się, a Arthurowi Stuartowi podobała się taka zabawa, więc czemu protestować?

Martin zdjął coś z półki i podszedł do Vanderwoorta.

— Co to za słowo? — zapytał, wskazując napis na opakowaniu.

— Eukaliptus.

— Jak się pisze „eukalipdus”, mieszańcu?

— Eukaliptus — poprawił go Arthur. — E-U-K-A-L-I-P-T-U-S.

— Słuchajcie tylko! — zawołał Daisy. — Dla nas nauczycielka nie ma czasu, a ten mały jej własnym głosem mówi, jak się co pisze.

— A jak się pisze „łono”? — spytał Martin.

— Tego już za wiele — wtrącił się Vanderwoort. — Przecież to jeszcze dziecko.

— Chciałem usłyszeć, jak to brzmi… głosem nauczycielki.

— Wiem, czego chciałeś, ale tak możecie sobie gadać za stodołą, nie w moim sklepie.

Drzwi otworzyły się, dmuchnął lodowaty wiatr i wszedł Mock Berry. Wyglądał na zmęczonego i przemarzniętego — i taki właśnie był.

Chłopcy nie zwrócili na niego uwagi.

— Za stodołą nie ma piecyka — stwierdził Daisy.

— I nie zapominajcie o tym, kiedy wam znowu przyjdzie ochota na takie słowa — uprzedził Vanderwoort.

Alvin zauważył, że Mock Berry zerka z ukosa w stronę piecyka. Nie podszedł jednak. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie zrezygnowałby z ogrzania się w taki dzień… Ale Mock Berry wiedział, że są rzeczy gorsze niż zimno.

Stanął przy ladzie.

Vanderwoort musiał wiedzieć, że tam stoi, ale nadal się przyglądał, jak Daisy i Martin przepytują Arthura Stuarta. Na Mocka Berry'ego nie zwracał uwagi.

— Suskwahenny — powiedział Daisy.

— S-U-S-K-W-A-H-E-N-N-Y — odpowiedział Arthur.

— Założę się, że ten mały wygrałby turniej ortograficzny — oświadczył Vanderwoort. — Gdyby tylko wystartował.

— Macie klienta — zauważył Alvin.

Vanderwoort odwrócił się bardzo powoli i obojętnie spojrzał na Mocka Berry'ego. Potem, nadal powoli, podszedł i bez słowa stanął przy ladzie.

— Chciałem dwa funty mąki i dwanaście stóp tej półcalowej liny — powiedział Mock.

— Słyszałeś? — rzucił Daisy. — Na pewno chce sobie upudrować gębę na biało, a potem się powiesić.

— Jak się pisze „samobójstwo”, mały? — spytał Martin.

— S-A-M-O-B-Ó-J-S-T-W-O.

— Kredytów nie udzielamy — burknął Vanderwoort.

Mock położył na ladzie kilka monet. Vanderwoort przyglądał im się przez chwilę.

— Sześć stóp liny — stwierdził.

Mock stał nieruchomo. Vanderwoort stał nieruchomo.

Alvin wiedział, że Mockowi powinno wystarczyć pieniędzy. Nie mógł uwierzyć, że Vanderwoort podnosi cenę ubogiemu człowiekowi, który przy tym pracuje jak wół. Zaczynał rozumieć, dlaczego Mock wciąż jest biedny. I wiedział, że niewiele może mu pomóc…

Ale może przynajmniej zrobić to, co kiedyś Horacy Guester z Makepeace'em — zmusić Vanderwoorta, żeby działał otwarcie, przestał udawać, że postępuje uczciwie.

Położył na ladzie papier, który Vanderwoort właśnie mu wypisał.

— Przykro mi, że nie udzielacie kredytu — powiedział. — Pojadę do Peg Guester i przywiozę pieniądze.

Vanderwoort spojrzał na niego. Teraz mógł albo posłać Alvina po pieniądze, albo przyznać, że udziela kredytu Guesterom, ale nie Mockowi Berry'emu.

Oczywiście wybrał inne rozwiązanie. Bez słowa wyszedł na zaplecze i zważył mąkę. Potem odmierzył dwanaście stóp półcalowej liny. Vanderwoort znany był z tego, że liczył uczciwie. I z uczciwych cen. Dlatego Alvin tak się zdumiał widząc, jak traktuje Mocka.

Mock wziął linę i mąkę, po czym ruszył do drzwi.

— Macie resztę — zawołał Vanderwoort.

Mock zawrócił. Był zdziwiony, choć starał się to ukryć. Przyglądał się, jak Vanderwoort odlicza mu dziesiątkę i jeszcze trzy pensy. Po chwili wahania zgarnął monety z lady i wrzucił do kieszeni.

— Dziękuję panu — powiedział. I wyszedł na mróz.

Vanderwoort spojrzał na Alvina gniewnie, a może po prostu z wyrzutem.

— Nie mogę wszystkim dawać kredytu.