Alvin miał ochotę powiedzieć, że mógłby przynajmniej sprzedawać po tej samej cenie Czarnym i Białym. Nie chciał jednak czynić sobie nieprzyjaciela z pana Vanderwoorta, który przecież zwykle zachowywał się przyzwoicie. Dlatego uśmiechnął się przyjaźnie.
— Oczywiście, że nie możecie. Ci Berry'owie są prawie tacy biedni jak ja.
Vanderwoort uspokoił się. Widać bardziej mu zależało na opinii Alvina niż na rewanżu za to zakłopotanie.
— Musisz zrozumieć, Alvinie… To zraża kupujących… jeśli oni wciąż tu przychodzą. Ten twój mieszaniec nikomu nie przeszkadza. Są mili, dopóki nie dorosną. Ale ludzie niechętnie przychodzą, gdy myślą, że mogą tu spotkać któregoś z nich.
— Nigdy nie słyszałem, żeby Mock Berry nie dotrzymał słowa — stwierdził Alvin. — Albo żeby coś ukradł czy zgubił.
— Nie, tego nikt mu nie może zarzucić.
— Cieszę się, że i jego, i mnie zaliczacie do swoich klientów — oświadczył Alvin.
— Popatrz no, Daisy — zawołał Martin. — Nasz uczeń Alvin wygłasza kazania. Mały, jak się pisze „chrześcijanin”?
— C-H-R-Z-E-Ś-C-I-J-A-N-I-N.
Vanderwoort zrozumiał, że sytuacja zaczyna być kłopotliwa. Spróbował zmienić temat.
— Jak powiedziałem, Alvinie, ten mały mieszaniec jest chyba najlepszym ortografem w okręgu. Nie sądzisz? Czemu nie miałby w przyszłym tygodniu pojechać na konkurs? Uważam, że zdobyłby mistrzostwo dla Hatrack River. Może nawet mistrzostwo stanowe, jakby mnie kto pytał.
— Jak się pisze „mistrzostwo”? — spytał Daisy.
— Panna Larner nigdy mi nie pokazywała takiego słowa — oświadczył Arthur Stuart.
— Spróbuj zgadnąć — zaproponował Alvin.
— M-I-S… — zaczął Arthur. — Z-C-Z-O-S-T-W-O.
— Według mnie w porządku — stwierdził Daisy.
— Od razu widać, jak się na tym znasz — mruknął Martin.
— A tyś lepszy? — wtrącił Vanderwoort.
— Ja nie mam występować w okręgowym konkursie ortografii.
— Co to jest konkurs ortografii? — chciał wiedzieć Arthur.
— Pora jechać — oznajmił Alvin.
Dobrze wiedział, że oficjalnie Arthur nie jest uczniem szkoły w Hatrack River, a zatem z pewnością nie może startować w żadnym konkursie.
— Aha, panie Vanderwoort, jestem wam winien za dwa herbatniki.
— Od przyjaciół nie biorę pieniędzy za parę herbatników — oświadczył Vanderwoort.
— Jestem dumny, że zalicza mnie pan do swoich przyjaciół — zapewnił go Alvin.
To była prawda. Jeśli traktuje jak przyjaciela kogoś, kto właśnie przyłapał go na czymś nieładnym, musi być naprawdę dobrym człowiekiem.
Alvin owinął Arthura Stuarta w liczne szale i razem pobrnęli w śniegu do sań. Tym razem Alvin dźwigał w worku wszystko to, co kupił u Vanderwoorta. Wsunął worek pod kozioł, żeby śnieg go nie zasypał, potem usadził Arthura Stuarta i wspiął się za nim na sanie. Konie były wyraźnie zadowolone, że znów mogą się ruszać — stojąc w miejscu marzły tylko coraz bardziej.
Po drodze dogonili Mocka Berry'ego i zawieźli go do domu. Nie wspomniał ani słowem o tym, co zaszło w sklepie. Alvin wiedział, że to nie z niewdzięczności. Domyślał się, że Mock Berry jest zawstydzony: osiemnastoletni uczeń kowala załatwił mu uczciwą cenę i uczciwą miarę u Vanderwoorta — tylko dlatego że był biały. Mężczyzna nie lubi mówić o takich sprawach.
— Przekażcie pozdrowienia pani Berry — rzucił Alvin, kiedy Mock zeskoczył z sań pod domem.
— Powiem, że ją pozdrawiasz — obiecał Mock. — I dziękuję za podwiezienie.
Po sześciu krokach zniknął w zasłonie śnieżycy. Burza szalała coraz mocniejsza.
Kiedy odwieźli wszystko do zajazdu, nadszedł czas na lekcje Alvina i Arthura w domku panny Larner. Ruszyli tam razem i przez całą drogę obrzucali się śnieżkami. Alvin zajrzał jeszcze do kuźni, żeby oddać Makepeace'owi księgę rachunkową. Ale mistrza nie było — musiał skończyć bardzo wcześnie. Alvin wsunął księgę na półkę przy drzwiach, gdzie Makepeace z pewnością będzie jej szukał, a potem znów rzucali się śnieżkami, dopóki nie zjawiła się panna Larner.
Doktor Whitley Physicker odwiózł ją swoimi krytymi saniami i odprowadził pod same drzwi. Na widok czekających trochę się zirytował.
— Nie sądzicie, chłopcy, że w taki dzień jak dzisiaj panna Larner nie powinna mieć więcej lekcji?
Panna Larner położyła mu dłoń na ramieniu.
— Dziękuję, że mnie pan odwiózł, doktorze.
— Wolałbym, żeby nazywała mnie pani Whitleyem.
— Jest pan bardzo uprzejmy, doktorze, ale pański szacowny tytuł bardziej mi odpowiada. A co do moich uczniów, przekonałam się, że przy złej pogodzie lepiej im idzie nauka. Nie marzą wtedy, żeby iść nad wodę i popływać.
— To nie ja! — wykrzyknął Arthur Stuart. — Jak się pisze „mistrzostwo”?
— M-I-S-T-R-Z-O-S-T-W-O — przeliterowała panna Larner. — Gdzie usłyszałeś to słowo?
_ M-I-S-T-R-Z-O-S-T-W-O — powtórzył Arthur Stuart głosem nauczycielki.
— Ten chłopiec jest zadziwiający — oświadczył Physicker. — Jak papuga.
— Papuga powtarza słowa — sprzeciwiła się panna Larner. — Ale nie rozumie ich sensu. Arthur powtarza pisownię tych słów moim głosem, ale naprawdę je zna. Potrafi je przeczytać i napisać, kiedy tylko zechce.
— Nie jestem papugą — oznajmił Arthur. — Jestem mistrzostwem konkursu ortograficznego.
Doktor Physicker i panna Larner wymienili znaczące spojrzenia.
— No cóż — westchnął Physicker. — Ponieważ zapisałem go jako specjalnego ucznia… pod pani naciskiem… istotnie, może wziąć udział w konkursie okręgowym. Ale proszę się nie spodziewać, że dotrze wyżej.
— Doskonale rozumiem pańskie argumenty, doktorze. Dlatego zgadzam się. Ale moje…
— Pani argumenty są nieodparte, panno Larner. A mnie trudno się nie cieszyć na samą myśl o konsternacji tych, którzy nie chcieli wpuścić chłopca do szkoły. Co powiedzą widząc, że radzi sobie nie gorzej od innych, dwukrotnie starszych dzieci?
— Konsternacja, Arthurze Stuart.
— Konsternacja… K-O-N-S-T-E-R-N-A-C-J-A.
— Dobranoc, doktorze. Wejdźcie, chłopcy. Pora do szkoły.
Arthur Stuart wygrał okręgowy konkurs ortograficzny słowem „sprzysiężenie”. Panna Larner natychmiast wycofała go z dalszego współzawodnictwa; inne dziecko miało zająć jego miejsce w konkursie stanowym. W rezultacie mało kto zwrócił na niego uwagę. Pojawiła się tylko krótka notka w miejscowej gazecie w Hatrack River.
Szeryf Pauley Wiseman złożył stronicę gazety i wraz z krótkim listem umieścił w kopercie zaadresowanej do wielebnego Philadelphii Throwera, Krucjata Praw Własności, 44 Harrison Street, Carthage City, Wobbish. Nie minęły dwa tygodnie, a stronica znalazła się na biurku Throwera. List stwierdzał tylko:
Chłopak zjawił się latem 1811, miał najwyżej kilka tygodni. Mieszka w zajeździe Horacego Guestera, Hatrack River. Moim zdaniem adopcja jest bezprawna, jeżeli chłopak okaże się zbiegiem.
Bez podpisu… Ale Thrower był do tego przyzwyczajony, chociaż nie rozumiał, dlaczego ludzie starają się ukryć swoją tożsamość, pomagając w słusznej sprawie. Dołączył list od siebie i wysłał wszystko na południe.
Po miesiącu Cavil Planter odczytał list Throwera dwójce odszukiwaczy. Potem wręczył im skarbczyki, które przechowywał przez te wszystkie lata — skarbczyki Hagar i wykradzionego małego Iszmaela.
— Wrócimy przed latem — zapewnił czarnowłosy odszukiwacz. — Jeśli jest wasz, będziemy go mieli.