Выбрать главу

— Wtedy otrzymacie zapłatę i dodatkowo solidną premię — obiecał Cavil Planter.

— Nie potrzebujemy premii — odparł siwowłosy odszukiwacz. — Zapłata i zwrot kosztów wystarczy.

— Jak chcecie. Wiem, że Bóg pobłogosławi waszą wyprawę.

ROZDZIAŁ 18 — KAJDANY

Wczesną wiosną, kilka miesięcy przed dziewiętnastymi urodzinami Alvina, Makepeace Smith podszedł do niego i powiedział:

— Czas już, żebyś zaczął pracować nad swoim majstersztykiem. Co ty na to, Al?

Te słowa zabrzmiały w uszach Alvina niczym pieśń drozda. Słowa uwięzły mu w gardle. Zdołał tylko skinąć głową.

— Co planujesz? — zapytał mistrz.

— Myślałem o pługu — wyznał Alvin.

— To dużo materiału. Wymaga idealnej formy i wcale nie takiej prostej. Prosisz mnie chłopcze, żebym zaryzykował spory kawałek żelaza.

— Jeśli się nie uda, zawsze można go przetopić.

Obaj wiedzieli, że porażka Alvina jest mniej więcej tak samo prawdopodobna, jak to, że Alvin zacznie latać. Było to więc tylko puste gadanie — strzępy dawnych pretensji Makepeace'a, że Alvin nie radzi sobie z kowalstwem.

— Chyba faktycznie — przyznał Makepeace. — Postaraj się, chłopcze. Twardy, ale nie za kruchy. Dość ciężki, żeby orał głęboko, ale dość lekki, żeby go ciągnąć. Dość ostry, żeby rozcinał ziemię, i dość mocny, żeby odrzucał kamienie na bok.

— Tak, psze pana.

Zasad wytwarzania narzędzi Alvin nauczył się na pamięć, kiedy miał dwanaście lat.

Istniały jeszcze inne zasady, których zamierzał przestrzegał:. Chciał sobie udowodnić, że jest dobrym kowalem, nie tylko niedowarzonym Stwórcą. A zatem nie będzie wykorzystywał swojego daru, lecz wyłącznie umiejętności kowalskie — dobre oko, znajomość metalu, siłę ramion i dokładność dłoni.

Praca nad dziełem czeladnika zwalniała go od innych zajęć.

Zaczął od samego początku, jak zawsze czyni dobry czeladnik. Na formę wybrał nie zwyczajną glinę, ale najlepszą białą glinkę — wyruszył po nią w górę Hatrack — żeby powierzchnia odlewu była czysta, gładka i utrzymywała właściwy kształt. Lepienie formy wymagało spojrzenia na przyszłe dzieło jakby z drugiej strony, od wewnątrz, jednak Alvin zawsze miał dobre oko do kształtów. Poklepywał i gładził glinę w drewnianej ramie, a cały czas widział, wjaki sposób różne jej części nadadzą stygnącemu żelazu kształt lemiesza. Potem wypalał formę, aż była sucha i twarda, gotowa do przyjęcia żelaza.

Metal wybrał ze stosu złomu i starannie opiłował do czysta, usuwając brud i rdzę. Wyczyścił też tygiel. Dopiero wtedy gotów był do wytopu i odlewania. Rozpalił ogień na palenisku i sam pracował przy miechach — unosił i opuszczał uchwyt jak wtedy, kiedy zaczynał naukę. Wreszcie żelazo w tyglu rozgrzało się do białości, a ogień był tak gorący, że trudno było się zbliżyć. Zbliżył się jednak ze szczypcami w ręku, zdjął tygiel, przeniósł go do formy i nalał. Żelazo syczało i strzelało iskrami, ale forma wytrzymała, nie wykrzywiła się i nie pękła od żaru.

Odstawić tygiel na palenisko. Teraz miał ułożyć na miejscu pozostałe części formy: delikatnie, równo, żeby nie chlupnęło.

Dobrze ocenił ilość płynnego żelaza — kiedy ostatni element formy wśliznął się na miejsce, tylko odrobina wypłynęła na brzegach. To znaczy, że jest tyle, ile trzeba, i prawie nic się nie zmarnuje.

I koniec. Teraz już tylko czekać, aż żelazo wystygnie i stwardnieje. Jutro się dowie, co stworzył.

Jutro Makepeace Smith obejrzy lemiesz i nazwie Alvina czeladnikiem. Czeladnik to wolny człowiek, który może pracować w każdej kuźni, ale nie jest jeszcze gotów, żeby przyjmować uczniów. Jednak Alvin osiągnął już tę gotowość całe lata temu. Makepeace podarował mu ledwie kilka tygodni z pełnych siedmiu lat służby. I to było dla niego ważne, nie pług.

Nie, prawdziwy majstersztyk Alvina dopiero powstanie. Kiedy Makepeace uzna pług za odpowiedni, Alvinowi pozostanie jeszcze jedno zadanie do wykonania.

— Mam zamiar zmienić go w złoto — oświadczył Alvin.

Panna Larner uniosła brew.

— I co potem? Jak wytłumaczysz ludziom, skąd wziąłeś złoty lemiesz? Znalazłeś go gdzieś? Czy przypadkiem miałeś akurat trochę złota i pomyślałeś, że wystarczy na pług?

— Sami mówiliście, że Stwórca to ten, co potrafi żelazo zamienić w złoto.

— Owszem. Ale z tego jeszcze nie wynika, że to mądre posunięcie.

Panna Larner wyszła z gorącej kuźni na dwór, w nieruchome powietrze wczesnego wieczoru. Było tu chłodniej, ale nie za bardzo — pierwsza upalna noc wiosny.

— W coś więcej niż złoto — dodał Alvin. — A w każdym razie nie w zwyczajne złoto.

— Normalne złoto ci nie wystarczy?

— Złoto jest martwe. Jak żelazo.

— Nie jest martwe. To po prostu… ziemia bez ognia. Nigdy nie żyło, więc nie może być martwe.

— Wy sami mówiliście, że jeśli potrafię coś sobie wyobrazić, to może uda mi się to uczynić.

— A potrafisz sobie wyobrazić żywe złoto?

— Pług, który rozcina ziemię, chociaż nie ciągną go woły.

Milczała, ale oczy jej błyszczały.

— Czy jeśli zrobię coś takiego, panno Larner, uznacie, że ukończyłem waszą szkołę Stwórców?

— Powiem, że nie jesteś już Stwórcą uczniem.

— Tak właśnie myślałem, panno Larner. Czeladnik Stwórca i czeladnik kowal. Jedno i drugie, jeśli tylko potrafię.

— A potrafisz?

Alvin kiwnął głową i wzruszył ramionami.

— Myślę, że tak. To przez to, co w styczniu mówiliście o atomach.

— Sądziłam, że zrezygnowałeś…

— Nie, psze pani. Długo się zastanawiałem, co to takiego, czego nie da się podzielić na części. I wtedy pomyślałem: jeśli to coś ma jakiś rozmiar, można to przeciąć. No więc atom jest tylko miejscem, jednym dokładnym miejscem bez żadnej szerokości.

— Punkt geometryczny Euklidesa.

— Tak jest, psze pani. Ale mówiliście, że jego geometria jest cała wymyślona, a to jest rzeczywiste.

— Ale skoro nie ma rozmiaru, Alvinie…

— Też tak pomyślałem. Jeśli nie ma rozmiaru, to jest niczym. Ale atom nie jest niczym. Jest miejscem. I wtedy pomyślałem jeszcze, że nie JEST miejscem… On MA miejsce. Jeśli widzicie różnicę. Atom może być w tym miejscu, czysty punkt geometryczny, tak jak mówiliście. Ale potem może się przesunąć. Może się znaleźć gdzie indziej. A zatem, rozumiecie, ma nie tylko miejsce, ale ma też przeszłość i przyszłość. Wczoraj był tam, dzisiaj jest tutaj, jutro będzie gdzie indziej.

— Ale przecież nie jest „czymś”, Alvinie.

— Nie. Wiem o tym. Nie jest „czymś”. Ale nie jest też nicem.

— Niczym.

— Znam gramatykę, panno Larner, ale teraz nie o niej myślę.

— Nie opanujesz gramatyki, jeśli nie będziesz stosował jej zasad bezwiednie. Ale mniejsza z tym.

— Widzicie, myślałem sobie, że przecież atom nie ma rozmiaru, więc skąd wiadomo, gdzie jest? Nie świeci, bo nie ma w sobie ognia, który by dawał światło. I wymyśliłem coś takiego: przypuśćmy, że atom nie ma rozmiarów, ale ma jakiś rodzaj umysłu. Jakiś malutki rozum, tyle tylko, żeby wiedzieć, gdzie się znajduje. I potrafi jedynie przenieść się w inne miejsce i znów wiedzieć, gdzie jest.

— Jak to możliwe? Pamięć w czymś, co nie istnieje…

— Przypuśćmy tylko! Powiedzmy, że leży ich gdzieś tysiąc i latają w różne strony. Skąd któryś może wiedzieć, gdzie trafiły inne? Ponieważ wszystkie się wciąż ruszają, nic nie pozostaje takie samo. Ale wtedy, przypuśćmy, zjawia się ktoś… a mam tu na myśli Boga… ktoś, kto pokazuje im wzorzec. Uczy je, jak się ustawić. Jakby mówił: ty tam, ty będziesz w środku, a cała reszta ma się przez cały czas trzymać w tej samej odległości od niego. Co wtedy dostaniemy?