Выбрать главу

Panna Larner zastanawiała się przez moment.

— Kulę pustą w środku. Sferę. Ale złożoną z niczego, Alvinie.

— Nie rozumiecie? To właśnie dobrze. Bo jeśli moje przenikanie czegoś mnie nauczyło, to tego, że wszystko jest przeważnie puste. To kowadło: wygląda na twarde, prawda? Ale mówię wam, że tam prawie nic nie ma. Tylko małe kawałki żelaza wiszące w pewnej odległości od siebie, według wzorca. A większa część kowadła to właśnie puste miejsca między nimi. Rozumiecie? Te kawałki zachowują się jak atomy. Powiedzmy, że kowadło jest jak góra. Kiedy spojrzymy z bliska, widzimy, że jest usypana ze żwiru. A kiedy podnieść żwir, rozsypuje się w ręku i widzimy, że jest zrobiony z pyłu. A gdyby można podnieść jedną drobinkę pyłu, zobaczylibyśmy, że jest taka sama jak góra, usypana też ze żwiru, tylko jeszcze drobniejszego.

— Mówisz więc, że to, co postrzegamy jako ciała stałe, to w rzeczywistości tylko iluzja? Takie „nic” tworzące maleńkie sfery, które razem układają się w cząsteczki, z cząsteczek powstają drobinki, a z nich kowadło…

— Tyle że jest chyba więcej kroków między jednym a drugim. To przecież wyjaśnia, dlaczego muszę sobie tylko wyobrazić nowy kształt, nowy wzór albo nowy porządek i pokazać go w myślach. A jeśli myślę jasno i czysto i nakazuję cząstkom zmianę, wtedy one… one się zmieniają. Ponieważ żyją. Może są maleńkie i niezbyt mądre, ale jeżeli pokażę im wyraźnie, mogą to uczynić.

— To dla mnie za trudne, Alvinie. Pomyśleć, że wszystko jest w rzeczywistości niczym.

— Nie, panno Larner, nie o to chodzi. Rzecz w tym, że wszystko jest żywe. Wszystko składa się z żywych atomów, które wykonują polecenie, jakie dał im Bóg. I wykonując jego rozkazy, niektóre zmieniają się w ciepło i światło, inne stają się żelazem, wodą, powietrzem, a inne naszą skórą i kośćmi. Wszystkie te rzeczy są realne… a więc i atomy są realne.

— Alvinie, opowiedziałam ci o atomach, ponieważ to ciekawa teoria. Najtęższe umysły naszych czasów sądzą, że coś takiego nie istnieje.

— Za przeproszeniem, panno Larner, ale te najtęższe umysły nigdy nie widziały tego, co ja widziałem. I nic nie wiedzą. Mówię wam, że według mnie to jedyna teoria, która tłumaczy wszystko… To, co widzę i to, co robię.

— Ale skąd się biorą te atomy?

— Znikąd się nie biorą. Albo raczej biorą się zewsząd. Może te atomy po prostu są. Zawsze były i zawsze będą. Nie można ich podzielić. Nie giną. Nie można ich stworzyć ani zniszczyć. Istnieją wiecznie.

— A zatem Bóg nie stworzył świata.

— Ależ naturalnie, że stworzył. Atomy były niczym, tylko miejscami, które nie wiedziały nawet, gdzie są. To Bóg poustawiał je na miejsca, żeby wiedzieć, gdzie istnieją, i żeby one wiedziały… A wszystko we wszechświecie jest z nich złożone.

Panna Larner zastanawiała się bardzo długo. Alvin przyglądał się jej i czekał. Wiedział, że to prawda, a przynajmniej jest bliższe prawdy niż wszystko, o czym kiedykolwiek usłyszał albo pomyślał. Chyba że ona znajdzie jakiś błąd. Tyle już razy zauważała coś, o czym zapomniał… Dlatego teraz czekał, aż coś mu wytknie. Jakąś pomyłkę.

Może by to i zrobiła, ale kiedy tak stała, zamyślona, przed kuźnią, na drodze z miasta usłyszeli tętent koni. Oczywiście popatrzyli, żeby sprawdzić, kto się zbliża w takim pośpiechu.

Nadjeżdżał szeryf Pauley Wiseman w towarzystwie dwóch obcych mężczyzn. Za nimi toczył się powóz doktora Physickera z Po Dogglym na koźle. W dodatku nie przejechali obok, ale zatrzymali się na zakręcie przy kuźni.

— Panno Larner — odezwał się Pauley Wiseman. — Jest tu gdzieś Arthur Stuart?

— A czemu pytacie? — zdziwiła się nauczycielka. — I kim są ci ludzie?

— Jest blisko — oświadczył jeden w obcych, siwowłosy. W dwóch palcach trzymał malutkie pudełko. Obaj zerknęli na nie, po czym spojrzeli w stronę źródlanej szopy. — Tam — dodał siwowłosy.

— Potrzebujecie innych dowodów? — zapytał Pauley Wiseman. Zwracał się do doktora Physickera, który wysiadł z bryczki i stał teraz na drodze. Był wściekły, bezradny i wyglądał strasznie.

— Odszukiwacze — szepnęła panna Larner.

— Istotnie — potwierdził siwowłosy. — Ma tu pani zbiegłego niewolnika.

— Nie jest niewolnikiem. To mój uczeń, oficjalnie adoptowany przez Horacego i Margaret Guesterów…

— Mamy pismo od właściciela, który podaje datę jego urodzenia. I mamy tu jego skarbczyk. To właśnie on. Jesteśmy zaprzysiężeni i mamy certyfikaty, psze pani. Co odszukamy, jest odszukane. Tak mówi prawo, a jeśli będziecie przeszkadzać, popełnicie przestępstwo.

— Proszę się nie martwić, panno Larner — wtrącił doktor Physicker. — Mam już pismo burmistrza. Zatrzymamy chłopca do jutra, a jutro wróci sędzia.

— Zatrzymamy w więzieniu, naturalnie — uzupełnił Pauley Wiseman. — Nie chcielibyśmy przecież, żeby ktoś próbował z nim uciec.

— Niewiele by mu z tego przyszło — oświadczył siwy odszukiwacz. — Pojechalibyśmy za nim. I pewnie byśmy go zastrzelili, jako złodzieja, który ucieka z kradzioną własnością.

— Pewnie nawet nie zawiadomiliście Guesterów! — zawołała panna Larner.

— Nie mogłem — westchnął doktor Physicker. — Musiałem tych tu pilnować, żeby go zwyczajnie nie wywieźli.

— Przestrzegamy prawa — zapewnił siwy odszukiwacz.

— Tam jest — zauważył ciemnowłosy.

Arthur Stuart stanął w otwartych drzwiach źródlanej szopy.

— Stój na miejscu, chłopcze! — wrzasnął Pauley Wiseman. — Spróbuj się ruszyć, a stłukę cię na kwaśne jabłko!

— Nie musicie go straszyć — powiedziała panna Larner, ale nikt jej nie słuchał. Wszyscy biegli już pod górę.

— Nie zróbcie mu krzywdy! — zawołał doktor Physicker.

— Nic mu się nie stanie, jeśli nie będzie uciekał — uspokoił go siwowłosy.

— Alvinie — ostrzegła panna Larner. — Nie rób tego.

— Nie zabiorą Arthura Stuarta.

— Nie wykorzystuj tak swojej mocy. Nie po to, żeby kogoś zranić.

— Mówię wam…

— Pomyśl, Alvinie. Mamy czas do jutra. Może sędzia…

— Chcą go wsadzić do więzienia!

— Jeżeli cokolwiek przytrafi się tym odszukiwaczom, zjawią się urzędnicy federalni i wymuszą realizację Traktatu o Zbiegłych Niewolnikach. Rozumiesz, o czym mówię? Według nich to nie drobne przestępstwo, takie jak na przykład morderstwo. Zabiorą cię do Appalachee i tam postawią przed sądem.

— Nie mogę na to patrzeć i nic nie robić.

— Biegnij uprzedzić Guesterów.

Alvin zawahał się. Gdyby to od niego zależało, spaliłby im ręce na węgiel, zanim dotkną Arthura. Ale chłopiec był już między nimi, już ich palce wbijały mu się w ramiona. Panna Larner miała rację. Musieli znaleźć sposób, żeby zagwarantować Arthurowi wolność na zawsze. A nie próbować szalonej obrony, która tylko pogorszyłaby sprawę.

Pobiegł do zajazdu. Był zdziwiony reakcją Guesterów na wieści — jakby oczekiwali ich codziennie przez ostatnie siedem lat. Peg i Horacy popatrzyli tylko na siebie, a potem kobieta bez słowa zaczęła się pakować: swoje rzeczy i rzeczy Arthura Stuarta.

— Po co zabiera swoje ubrania? — zdziwił się Alvin.

Horacy uśmiechnął się posępnie.

— Nie dopuści, żeby Arthur Stuart samotnie spędził noc w wiezieniu. Każe im się zamknąć razem z nim.

To rozsądne… Ale dziwnie było myśleć o takich osobach jak Arthur Stuart i Peg Guester, siedzących w więziennej celi.

— A co wy zrobicie?

— Załaduję strzelbę — odparł Horacy. — Kiedy odjadą, ruszę za nimi.

Alvin powtórzył mu to, co mówiła panna Larner o federalnych, którzy przyjadą, jeśli ktoś tknie odszukiwaczy choćby palcem.

— A co mogą mi zrobić? Najwyżej mnie powieszą. A wolę już wisieć, niż przeżyć choćby jeden dzień w tym domu, jeśli zabiorą Arthura Stuarta, a ja nie spróbuję im przeszkodzić. A potrafię to zrobić, chłopcze. Do licha, w swoim czasie ocaliłem chyba z pięćdziesięciu niewolników. Po Doggly i ja zabieraliśmy ich z tej strony rzeki i posyłaliśmy do Kanady. Tam są bezpieczni. Robiliśmy to przez całe lata.

Alvin wcale się nie zdziwił, że Horacy Guester jest Emancypacjonistą. I to nie z tych, co tylko gadają.

— Mówię ci o tym, Alvinie, bo potrzebuję twojej pomocy. Jestem sam, a ich jest dwóch. Nie mam nikogo, komu mógłbym zaufać. Będzie już z pół tuzina Bożych Narodzeń, odkąd Po Doggly nie chodzi ze mną na takie wyprawy. Nie wiem, jak z nim jest teraz. Ale ty… Wiem, że umiesz dochować tajemnicy i wiem, że kochasz Arthura Stuarta prawie tak mocno jak moja żona.

Ton ostatnich słów zaskoczył Alvina.

— A pan go nie kocha?

Horacy spojrzał na niego jak na wariata.

— Nie pozwolę, Al, żeby zabrali chłopaka spod mojego dachu.

Peg Guester zeszła na dół, dźwigając dwie samodziałowe torby.

— Horacy Guesterze, zawieziesz mnie do miasta.

Z zewnątrz dobiegł stuk kopyt.

— To chyba oni — zauważył Alvin.

— Nie martw się, Peg — powiedział Horacy.

— Nie martwić się? — Peg odwróciła się do niego, wściekła. — Tylko dwie rzeczy mogą z tego wyniknąć, Horacy. Albo stracę syna, który zostanie niewolnikiem na południu, albo mój głupi mąż da się zabić, próbując go ratować. Pewnie, że nie mam się o co martwić!

Wybuchnęła płaczem i objęła Horacego tak mocno, że na ten widok Alvinowi serce mało nie pękło.

W końcu to Alvin zawiózł Peg do miasta. Stał przy niej, kiedy wreszcie przekonała Pauleya Wisemana, żeby pozwolił jej spędzić noc w celi — chociaż musiała złożyć straszną przysięgę, że nie spróbuje wykraść Arthura Stuarta.

— Nie przejmujcie się tak — powiedział szeryf, prowadząc ją do celi. — Jego pan z pewnością jest dobrym człowiekiem. Moim zdaniem ludzie tutaj niesłusznie potępiają niewolnictwo.

— Więc może sam pojedziesz zamiast niego, Pauley? — warknęła wściekle. — Skoro tak dobrze być niewolnikiem?

— Ja? — pomysł wyraźnie go rozbawił. — Ja jestem biały, Peg Guester. Niewolnictwo nie jest moim naturalnym stanem.

Alvin sprawił, że klucze wyśliznęły się z palców Pauleya.

— Niezgrabny się robię — mruknął szeryf.

Stopa Peg jakby przypadkiem nadepnęła na kółko od kluczy.

— Podnieście nogę — rozkazał szeryf. — Albo oskarżę was o współudział, zachęcanie, że już nie wspomnę o stawianiu oporu.

Przesunęła stopę. Szeryf otworzył drzwi. Peg weszła do celi i przytuliła Arthura Stuarta. Alvin przyglądał się, jak Wiseman zamyka za nią drzwi i przekręca klucz. A potem wrócił do domu.