Выбрать главу

Wtedy przypomniał sobie, że na samym początku odszukiwacz wcale nie wskazał Arthura. Jego palec kołysał się przez chwilę i dopiero po kilku sekundach odnalazł chłopca. Jakby odszukiwacz próbował odgadnąć, który z ludzi za jego plecami jest Arthurem.

Skarbczyk nie służył do odszukiwania — służył do rozpoznawania. Odszukiwacze widzieli wszystkich, ale bez skarbczyka nie mieli pojęcia, kto jest kim.

Zatem to, co widzieli, nie było ani umysłem, ani duszą. Widzieli tylko ciało podobne do każdego innego — chyba że coś je wyróżniało. I Alvin wiedział, co to może być. Uleczył w życiu wielu ludzi i przekonał się, że wszyscy są właściwie tacy sami — różnią się tylko maleńkie cząstki w samym środku każdego żywego skrawka. Te cząstki każdy człowiek miał takie same, ale inne niż reszta ludzi. Tak jakby Bóg chciał ludzi nazwać w drobinach ciał. A może było to znamię Bestii, jak w Apokalipsie. Nieważne. Alvin wiedział, że tylko jedna rzecz pozwala poznać Arthura Stuarta: ten podpis tkwiący w każdej cząstce jego ciała, nawet w martwych i odrzuconych fragmentach, przechowywanych w skarbczyku.

Potrafię zmienić ten podpis, myślał. Z pewnością potrafię. Odmienię go w każdej cząstce ciała. To jak przemiana żelaza w złoto. Jak przemiana wody w wino. Wtedy skarbczyk przestanie działać. Nie pomoże im. Mogą szukać Arthura Stuarta jak długo zechcą, ale dopóki nie zobaczą jego twarzy i nie rozpoznają w zwykły sposób, nigdy go nie znajdą.

A co najlepsze, nie odgadną, że w ogóle coś się zmieniło. Dalej będą mieli swój skarbczyk, zupełnie taki sam jak dawniej. Będą wiedzieli, że wcale się nie zmienił — ponieważ Alvin go nie zmieni. Ale choćby przeszukali cały świat, nie znajdą ciała takiego, jak te skrawki w skarbczyku. I nigdy się nie domyśla dlaczego.

Zrobię to. Znajdę jakiś sposób, żeby Arthura zmienić. W jego ciele są pewnie miliony takich podpisów. Zmienię je wszystkie. Dokonam tego dzisiaj, a od jutra będzie już bezpieczny na zawsze.

Żelazo wystygło. Alvin przyklęknął przed Arthurem i delikatnie założył mu kajdany. Pasowały doskonale, jakby odlewał je w formie ukształtowanej z ciała chłopca. Kiedy je zatrzasnął, kiedy łańcuch połączył przeguby, Alvin spojrzał mu prosto w oczy.

— Nie bój się — powiedział.

Arthur Stuart milczał.

— Nie zapomnę o tobie.

— Pewno — wtrącił czarnowłosy odszukiwacz. — Ale na wypadek, gdybyś za bardzo chciał pamiętać, kiedy mały będzie w drodze do swojego prawowitego właściciela, muszę cię uprzedzić: my dwaj nigdy nie śpimy równocześnie. A jako odszukiwacze wiemy, kiedy ktoś się zbliża. Nie można się do nas podkraść. A już na pewno nie ty, kowalczyku. Ciebie wypatrzę na dziesięć mil.

Alvin patrzył na niego bez słowa. W końcu odszukiwacz parsknął gniewnie i odwrócił się. Arthura Stuarta posadzili na konia przed siwowłosym. Alvin jednak domyślał się, że jak tylko przekroczą Hio, każą chłopcu iść pieszo. Nie z okrucieństwa zapewne, ale odszukiwacz nie powinien uciekinierowi okazywać litości. To źle wpływa na reputację. Poza tym muszą dać przykład innym niewolnikom. Niech zobaczą, jak siedmiolatek maszeruje z pokrwawionymi stopami, z pochyloną głową. Dwa razy się potem zastanowią, zanim spróbują uciekać ze swoimi dziećmi. Będą wiedzieli, że po odszukiwaczach nie można się spodziewać miłosierdzia.

Pauley i doktor Physicker pojechali wraz z nimi. Zamierzali odprowadzić odszukiwaczy aż do Hio i zobaczyć, jak przepływają rzekę. Upewnią się, że nikt nie skrzywdzi Arthura Stuarta na wolnym terytorium. Nic więcej nie mogli zrobić.

Makepeace nie miał wiele do powiedzenia, ale to, co miał, powiedział głośno.

— Prawdziwy mężczyzna nie założyłby kajdan przyjacielowi — oświadczył. — Pójdę do domu i podpiszę ci czeladnicze papiery. Nie chcę cię więcej widzieć w mojej kuźni ani w moim domu.

I zostawił Alvina samego przy kowadle.

Nie minęło nawet pięć minut, a zjawił się Horacy Guester.

— Chodźmy — powiedział.

— Nie. Jeszcze nie. Zobaczą nas. Powiedzą szeryfowi, ze ktoś ich śledzi.

— Nie mamy wyboru. Nie możemy zgubić tropu.

— Wiecie trochę o mnie i o tym, co umiem — uspokoił go Alviń. — Widzę ich nawet teraz. Będą spać, zanim odjadą na milę od brzegu Hio.

— Potrafisz to zrobić?

— Wiem, co się dzieje w człowieku, kiedy jest senny. Mogę sprawić, że jak tylko postawią nogę w Appalachee, coś takiego zacznie się dziać z nimi.

— To czemu ich po prostu nie zabić?

— Nie mogę.

— Przecież to nie są ludzie! Zabić ich to nie morderstwo!

— To są ludzie — odparł Alvin. — Poza tym to byłoby naruszenie Traktatu o Zbiegłych Niewolnikach.

— Jesteś teraz prawnikiem?

— Panna Larner mi to wytłumaczyła. Właściwie tłumaczyła Arthurowi Stuartowi, a ja słuchałem. Chciał wiedzieć. Jeszcze zeszłej jesieni. Powiedział: „Gdyby przyszli po mnie jacyś odszukiwacze, to dlaczego tato ich nie zabije?” A panna Larner mu wyjaśniła, że wtedy przyszłoby ich więcej, ale tym razem powiesiliby was, a jego i tak zabrali.

Horacy zaczerwienił się. Przez chwilę Alvin nie rozumiał dlaczego, ale Horacy Guester zaraz mu to wytłumaczył.

— Nie powinien mnie nazywać tatą. Nie chciałem go w swoim domu. — Przełknął ślinę. — Ale miał rację. Zabiłbym tych odszukiwaczy, gdybym tylko wierzył, że to się na coś przyda.

— Żadnego zabijania — oświadczył Alvin. — Uda mi się chyba tak wszystko ułożyć, że już nigdy Arthura nie znajdą.

— Wiem. Odwiozę go do Kanady. Dotrę do jeziora i przepłynę na drugą stronę.

— Nie. Uda mi się chyba tak wszystko ułożyć, że nie znajdą go już nigdzie. Będziemy go tylko musieli ukryć, dopóki nie odjadą na dobre.

— Gdzie?

— W źródlanej szopie, jeśli panna Larner się zgodzi.

— Dlaczego tam?

— Bo nastawiałem tam heksów po same uszy. Myślałem, że robię to dla nauczycielki, ale teraz wydaje mi się, że naprawdę robiłem to dla Arthura Stuarta.

Horacy uśmiechnął się.

— Coś w tobie siedzi, Alvinie. Wiesz o tym?

— Może. Ale chciałbym się dowiedzieć co.

— Pójdę spytać panny Larner, czy możemy wykorzystać jej dom. — Jak ją znam, powie „tak”, zanim jeszcze skończycie mówić.

— No, to kiedy ruszamy?

Alvin był zaskoczony: dorosły mężczyzna jego pytał, kiedy należy coś zrobić.

— Jak tylko się ściemni. Jak tylko ci dwaj odszukiwacze zasną.

— Naprawdę to potrafisz?

— Jeżeli tylko będę się im przyglądał. To znaczy… tak jakby przyglądał. Jeśli będę pilnował, gdzie są. Żebym nie uśpił jakichś innych ludzi.

— A teraz ich pilnujesz?

— Wiem, gdzie są.

— No, to uważaj na nich.

Horacy wyglądał na przestraszonego. Prawie tak bardzo, jak siedem lat temu, kiedy Alvin powiedział, że wie o pogrzebanej dziewczynie. Bał się, ponieważ Alvin był zdolny do czegoś niezwykłego, co wykraczało poza heksy i talenty zrozumiałe dla Horacego.

Nie znasz mnie, Horacy? Nie wiesz, że wciąż jestem Alvinem, tym chłopcem, którego lubiłeś, któremu ufałeś i pomagałeś tyle razy? Jeśli jestem silniejszy, inaczej silniejszy, niż myślałeś, to nie znaczy przecież, że jestem choć odrobinę groźniejszy od ciebie. Nie ma powodu do strachu.

Horacy jakby słyszał te myśli, bo lęk odpłynął z jego twarzy.