Teraz uczynił to samo, ale nie przypadkiem, lecz świadomie. Nauczył złoto być czymś mocniejszym, zachowywać kształt lepiej niż cokolwiek, co dotąd Tworzył. Ale jak nauczyć je czegoś więcej? Jak nauczyć je działać, poruszać się tak, jak złoto nigdy się nie poruszało?
Gdzieś w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że to nie złoty pług jest prawdziwym problemem. Liczy się Kryształowe Miasto, a tam cegłami nie będą zwykłe atomy w metalowym lemieszu. Atoniami miasta są mężczyźni i kobiety, a im brakuje prostodusznej wiary atomów. Brakuje im absolutnego zrozumienia, a kiedy działają, ich czyny nie są nawet w połowie tak czyste. Ale jeśli potrafię nauczyć to złoto, żeby było pługiem i było żywe, może potrafię z mężczyzn i kobiet wznieść Kryształowe Miasto. Może uda mi się znaleźć ludzi tak czystych jak atomy złota, mężczyzn i kobiety, którzy zdołają pojąć formę Kryształowego Miasta i pokochają je tak jak ja, gdy wszedłem z Tenska-Tawą na szczyt trąby powietrznej i zobaczyłem je po raz pierwszy. Wtedy nie tylko utrzymają jego kształt, ale także sprawią, że ożyje, stanie się większe i wspanialsze od nas, którzy będziemy jego atomami.
Stwórcą jest ten, kto staje się częścią tego, co tworzy.
Alvin podbiegł do miechów i pompował, aż węgiel zapłonął żarem, który zwykłego kowala wypędziłby z kuźni. Ale nie Alvina. Podszedł do paleniska i wstąpił prosto w gorąco i płomienie. Czuł, jak spala się na nim ubranie, ale nie dbał o to. Zwinął się wokół pługu, a potem zaczął się leczyć; nie część po części, ale wszystko naraz. Mówił swojemu ciału: „Trwaj przy życiu! Ogień, który cię spala, prześlij do tego pługa!” A jednocześnie przemawiał do pługa: „Rób to, co robi moje ciało! Żyj! Ucz się od każdej części ciała, że każda z nich ma swoje przeznaczenie, że je realizuje. Nie mogę ci pokazać, jakim kształtem masz się stać ani jak to uczynić, bo sam nie wiem. Ale mogę ci pokazać, co to znaczy życie: przez ból mojego ciała, przez jego uzdrawianie, przez walkę, by nie zginąć. Bądź taki! Jakkolwiek trudno ci to pojąć, bądź jak ja!” Trwało to całą wieczność. Drżał w palenisku, ciało zmagało się z żarem, szukało sposobów, by przepłynął nim niby woda rzeką, wlał go w lemiesz, jakby był oceanem złocistego ognia. A w lemieszu atomy usiłowały spełnić prośbę Alvina, pragnęły być posłuszne, choć nie wiedziały jak. Ale wezwanie było potężne, zbyt potężne, by go nie słyszeć. Zresztą nie tylko o słuchanie chodziło. Było tak, jakby umiały ocenić, że to, czego Alvin chce od nich, jest dobre. Ufały mu, chciały być tym żywym pługiem, który sobie wymarzył. I w milionie drobinek czasu tak małych, że sekunda wydawała się przy nich wiecznością, próbowały to tego, to owego, aż gdzieś wewnątrz kruszcu powstał nowy wzorzec. Wzorzec, który wiedział, że jest żywy właśnie tak, jak chciał Alvin. I w jednej krótkiej, bardzo krótkiej chwili wszystkie atomy ułożyły się według niego, a lemiesz ożył.
Żył. Alvin poczuł, jak przesuwa się wzdłuż jego ciała, opada w gorące węgle, rozcina je niby glebę. A że była to jałowa gleba, na której nic by nie wyrosło, lemiesz uniósł się ponad nią i wysunął z paleniska ku wrotom kuźni. Poruszał się, decydował być w innym miejscu, a potem znajdował się tam. Kiedy dotarł na skraj ognia, przewrócił się i upadł.
Alvin w agonii także wytoczył się z ognia i upadł, także leżał przyciśnięty do zimnej podłogi. Teraz, kiedy nie otaczały go już płomienie, ciało zwyciężało w wyścigu ze śmiercią, leczyło się tak, jak je nauczył. Nie musiał wskazywać, co trzeba robić, nie musiał o niczym myśleć. Stań się sobą — to było polecenie Alvina, a podpis w każdym żywym fragmencie ciała postępował zgodnie z wzorcem, jaki w sobie zawierał. I po chwili jego ciało znowu było całe, bez skazy.
Nie mógł tylko usunąć wspomnienia bólu ani słabości — energia ciała wyczerpała się niemal do cna. Ale Alvin, choć słaby, był przecież radosny — leżący obok lemiesz zrobiony był z żywego złota, i to nie dlatego, że on go takim uczynił, ale dlatego, że go nauczył, jak się takim stać.
Odszukiwacze nic nie znaleźli, chociaż jeździli po całym mieście. Ten mały mieszaniec jakoś się przed nimi ukrywał, choć obaj wiedzieli, że to absolutnie niemożliwe. Jednak tak być musiało.
Najbardziej prawdopodobnymi kryjówkami wydawały się te miejsca, które chłopiec znał najlepiej: zajazd, źródlana szopa, kuźnia — miejsca, gdzie ludzie nie spali do późna. Odszukiwacze podjechali do zajazdu i uwiązali konie przy drodze. Załadowali strzelby i pistolety i ruszyli dalej na piechotę. Mijając zajazd, zbadali go jeszcze raz, sprawdzając każdy płomień serca. Żaden nie pasował do skarbczyka.
— Domek nauczycielki — powiedział siwowłosy. — Tam go przedtem znaleźliśmy.
Czarnowłosy popatrzył w stronę źródlanej szopy. Nie widział jej za drzewami, naturalnie, ale to, czego szukał, mógł zobaczyć i tak. — Jest tam dwoje ludzi — oznajmił.
— Może więc ten mieszaniec?
— Skarbczyk mówi, że nie. — Czarnowłosy odszukiwacz uśmiechnął się złośliwie. — Samotna nauczycielka, mieszka sama, a o tej porze przyjmuje gościa? Domyślam się, jakie ma towarzystwo, i to nie jest ten mały.
— Może lepiej sprawdźmy — zaproponował siwowłosy. — Jeśli masz rację, to nie wniesie skargi, że wyważyliśmy jej drzwi. Niech tylko spróbuje, a wszystkim powiemy, co zobaczyliśmy w środku.
Pośmiali się trochę i w blasku księżyca ruszyli w stronę domku panny Larner. Zamierzali kopniakami wyłamać drzwi, oczywiście, a potem uśmiać się setnie, kiedy nauczycielka zacznie się złościć i grozić.
Zabawne, ale na miejscu te plany jakoś wywietrzały im z głów. Zapomnieli o wszystkim. Przyjrzeli się tylko płomieniom serc wewnątrz i porównali je ze skarbczykiem.
— Co my tu robimy, do diabła? — zapytał siwowłosy. — Chłopak musi być w zajeździe. Wiemy przecież, że tutaj go nie ma.
— Wiesz, co myślę? — zapytał czarnowłosy. — Że może oni go zabili.
— Wariactwo. To po co by go ratowali?
— No to dlaczego nie możemy go znaleźć?
— Jest w zajeździe. Mają pewnie jakiś heks, który go zasłania. Jak tylko otworzymy drzwi, zobaczymy go i będzie po sprawie.
Przez jedną przelotną chwilę czarnowłosy zastanowił się: skoro już mają taki heks, to właściwie dlaczego nie w domku nauczycielki? Może by jednak tam zajrzeć? Otworzyć te drzwi?
Ale ta myśl przemknęła mu tylko przez głowę i zniknęła. Nie pamiętał o niej, nie pamiętał nawet, że w ogóle coś myślał. Bez słowa poczłapał za siwowłosym. Mały mieszaniec z pewnością ukrywa się w zajeździe.
Oczywiście, widziała płomienie serc odszukiwaczy, kiedy zbliżyli się do drzwi. Nie bała się jednak. Przez cały czas badała płomień serca Arthura i nie znalazła żadnej ścieżki prowadzącej do jego schwytania. W przyszłości czekało go dość zagrożeń — Peggy zobaczyła ich wiele — ale dziś w nocy był bezpieczny. Dlatego nie zwracała na nich uwagi. Wiedziała, kiedy postanowili odejść; wiedziała, kiedy czarnowłosy pomyślał, żeby jednak wtargnąć do środka; wiedziała, kiedy heksy powstrzymały go i odepchnęły. Lecz przez cały czas obserwowała Arthura Stuarta, cały czas studiowała lata, które nadejdą.